Najgorsze
stało się w połowie drogi na płaskowyż. Koń padł. Jeszcze chwilę
temu chrypiąc piął się pod górę, pobrzękując cicho kolczugą, a potem
stanął zakołysał się na nogach...
Rycerz Marghald zwany
Smutnym uznał, że nie ma na co czekać. Przerzucił nogę zamierzając
zsiąść, ale pełna zbroja płytowa nie sprzyjała szybkim ruchom. Koń
zwalił się na bok zanim noga opisała łuk w powietrzu. Na szczęście
rumak, o ile tę starawą szkapę można było tak nazwać, runął nie
przywalając Marghalda - w stronę ściany. Rycerz zdołał jeszcze wyszarpnąć
nogę ze strzemienia, tak więc nie potłukł się, ale ciężko zwalił
na kamienisty szlak, przetoczył dwa razy i znieruchomiał twarzą
ku górze. Po chwili przekręcił się i najpierw wstał na kolana, potem
stękając i ciężko dysząc podniósł się na nogi.
Z jego ust uleciała
wiązka niezbyt wykwintnych słów. Oto został bez konia na pnącej
się do góry drodze. Na dole - gawiedź, co to kłonicami, cepami,
drągami i niewyszukanymi groźbami ponagliła go do czynu, nie dając
nawet odpocząć po ciężkiej drodze. Na górze - smok, którego głowa
miała Marghaldowi dać znaczny trzosik, co by pozwoliło wydać za
mąż ostatnią, najstarszą i najbrzydszą córkę. Potem mógłby już strącić
jędzę żonę z murów chylącego się ku upadkowi zameczku, i spokojnie
napić się wina. Sam, niemal bez służby i całkowicie bez rodziny.
Bez syna...
Wzruszył się przypomniawszy
sobie co go czeka, szczególnie że teraz, kiedy pokonanie smoka nie
wchodziło w grę, a co za tym idzie - i wydanie córki, i zamknięcie
żony w wieży, i samotne popijanie wina przy piecu...
Przeklął raz jeszcze
i ruszył w dół. Po kilku krokach zatrzymał się.
Zatłuką mnie - powiedział
na głos, żeby dotarło z całą mocą. I dotarło. Kmiecie rzeczywiście
wyglądali na zdesperowanych. Okolica była biedna, ziemie liche,
bydło kościste, świnie chude i dzikie, jakby przez cały czas czuły
na sobie głodne spojrzenia ludzi. Tylko kozy były tu zadowolone
- chwastu i łozy było pełno, a im w to graj!
Nieważne. Ale jedna
krowa na tydzień, danina dla smoka, przekraczała możliwości tutejszych
wieśniaków, dlatego i kasztelan i oni sami wysupłali ostatnie grosze
i zgromadzili sakiewkę dla rycerza. Chudą, bo chudą, ale Marghald
nie miał wyboru. Zgodził się i na tę mizeryję, ale rzeczywistość
przekroczyła jego oczekiwania. Jutro upływał termin dostarczenia
smokowi jałówki, i chłopstwo uparło się, że tej już nie da, a dlatego,
pan rycerz mieli od razu, prostu z drogi, jechać na bój.
Kiedy usiłował wytłumaczyć
im, że nie spał dwie noce po rząd, że wierzchowiec ledwo zipie,
jednoznacznie otoczyli go z kłonicami, i tłuczkami, zostawiając
tylko wolną drogę na płaskowyż. Co miał tedy począć? Ruszył do góry,
przejechał połowę drogi i... dojechał.
Oto stoi plecami do
smoka, koń bije kopytami w agonii, a właściwie - kończy już przebieranie
nogami w powietrzu... Szkoda.
- No tak, a mnie nie
szkoda! - warknął nagle Marghald Smutny, jakby to nie on w myślach
pożałował konika.
Wahał się chwilę, zdarł
z głowy hełm i cisnął na ziemię. Potem zastanowił się chwilę. W
zbroi nie ma szans wejść na szczyt i sensownie walczyć ze smokiem.
A bez zbroi nie ma szans z nim walczyć.
- Jakbym miał do wyboru:
usiąść gołym zadkiem w ognisku lub mrowisku.
Ale i tak lepiej było
dojść i popatrzeć przynajmniej na smoka niż zejść na dół i dać się
zatłuc kmieciej tłuszczy. "Może - wpadł nagle na pewną myśl
rycerz - z płaskowyżu prowadzi na dół jakaś inna droga?"
Trudno, straci zbroję,
ale ocali wrażliwe bez niej, ale ulubione swoje ciało. Szybko, żeby
nie stać i nie wątpić, zdarł całą resztę - napierśnik, nagolenniki,
taszki... Wszystko ciskał na ziemię, zastanawiając się nad tym,
czy jeśli to bydło na dole słyszy te brzęki to bierze je za odgłosy
walki czy... Potem pomyślał, że smok też może je usłyszeć i od tej
pory już nie hałasował. W końcu już w skórzanym odzieniu podszedł
do wierzchowca, odpiął łuk i kołczan, przerzucił przez ramię związane
w biesagi dwie sakwy - płaszcz, krzesiwo i takie tam inne, rycerskie
duperele, sprawdził miecz i poleciwszy resztę swego żywota bogom
ruszył do góry.
Maszerował dobrą godzinę,
rozgrzał się, zwolnił, potem usiadł, po chwili odsapki wstał i kontynuował
wędrówkę. Na szczyt dotarł w południe. Widząc, że zbliża się do
szczytu zaczął wypatrywać jakiejś szczeliny w ścianie po prawej
i znalazł. Skorzystał więc z niej, zgodnie z wymyślonym po drodze
planem: ukryć się, z ukrycia przyjrzeć się gadzinie, może znajdzie
jakąś słabiznę. No bo co - albo uciekać, albo próbować ubić gada.
Jak by się udało?! I trzos by ocalił, i zbroję. Starutka, ale zacna,
dziś już takich nie kują... Wdrapał się po skałach wyżej, kicał
po głazach, przemykał szczelinami, okrążył polanę przed pieczarą
smoka i w końcu przyczaił się w labiryncie kamiennych palic po lewej
od jej wejścia.
Ostrożnie wysunął głowę.
Smoka nie było widać, więc Marghald skorzystał z chwili czasu by
dokonać przeglądu uzbrojenia. Łuk, tuzin strzał... nie - trzynaście.
O? Jedną złamał na kolanie. Tak więc: strzał ma - jednak tuzin.
Jedna zatruta, trucizna powinna jeszcze działać. Ale nie było na
czym sprawdzić jej skuteczności. Miecz i długi sztylet, tak zwany
kaksztaban. Wszystko. Manierka z resztką wody z winem.
Wypił wodę. Szczególnie
posmakowało mu zawarte w niej wino. Ale było go mało. I dobrze.
Może jednak odbędzie się bój.
Rycerz Marghald, tak
po prawdzie, to jeszcze ze smokiem nie walczył. Zawsze tam, gdzie
miał bić smoka okazywało się, że nie był to smok wcale. Albo stary
niedźwiedź, albo wielki odyniec, raz bez jednej nogi, więc na ludzi,
jako na łatwy łup zajadły, jakieś wielkie dzikie koty. Wszystko
to były właściwie nie boje a łowieckie pojedynki, duelle, jak mawiano
w obcych językach na dworach możnowładców. No dobra, a jaka stwora
tu siedzi? Sądząc po strachu kmiotów i po tym, że biedny kasztelan
wysupłał jednak coś niecoś, musiało to być coś groźnego.
"Jakbym - myślał
Marghald - trafił tą zatrutą w oko, albo w gardziel, albo w rzyć...
W coś miękkiego, to za jakiś czas powinna stwora zdechnąć. Ale jak
trafić? Z takiego łuku... - zmierzył ponurym spojrzeniem stare i
miękkie łuczysko, sfarfoclowaną cięciwę. Nie dbał o tę broń i teraz
mogło się to zemścić. - I w co? W du..."
Coś charknęło, jakby
smok stanął w progu pieczary. Ale nie było go ciągle widać. Marghald
przygiął głowę, wstrzymał oddech. Czekał. Czekał.
Czekał, ale nic się
nie działo. Potem nagle z pieczary wyleciało coś, przeleciało kawałek
i plasnęło o wymiecioną do czysta skałę. Rozlało się.
"Tfu! - pomyślał
rycerz. - Co za glut! Musi być wiel... O bogowie! To nie jest niedźwiedź,
ani wilk! To musi być SMOK!"
Maszkara jakby tylko
czekała na tę myśl - zza ściany skalnej wyłoniła się głowa: długi
pysk, przypominający łeb krakadalli, rogaty od góry: dwa rogi bycze,
na boki, jeden - do przodu, długi, wystający nawet przed pysk. Wszystko
pokryte czarną łuską, a sam łeb wielkości, na szczęście, tylko koziego
pyska. Rycerz zamarł, skamieniał, znieruchomiał i stał się bardziej
skałą niż otaczające go skały. Nawet nie czuł, że strużka śliny
wycieka mu z szeroko otwartych ust i cichutko spływa po kamieniu,
na którym opiera brodę. Dzięki temu, że opierał nie latała mu żuchwa
i nie słychać było klekotu wszystkich zębów. Wszystkich posiadanych.
Dwudziestu.
Smok wydreptał z pieczary.
Stanął bokiem do Marghalda i pozwalał się podziwiać. Korpus jak
dwa woły, jeden za drugim, pysk - wielkiej kozy, chwost... No, zwężający
się ku końcowi, jaszczurzy, długi na jakie czternaście łokci. Bez
skrzydeł! Cztery łapska w szpony niezgorzej wyposażone. Ale bez
skrzy-y-deł?...
Smok wyciągnął szyję
w górę i wpatrzył się w kierunek, z którego na płaskowyż z jednym
kopcem, tym, co krył pieczarę smoka, prowadziła droga. Smok patrzył
chwilę, potem opuścił łeb, zerknął w górę, jakby z położenia smoka
sprawdzał godzinę.
Aleć to niemożliwe?!
Smok sprawdzał godzinę???
Smok sapnął, westchnął,
przeciągnął sinym ozorem po kłach i wargach, aż dziw, że nie nadział
go sobie na jedną z dziesiątek szpil, i potem zrobił coś co spowodowało,
że rycerz Marghald w końcu zesikał się ze strachu. Smok powiedział:
- Mogliby się pośpieszyć,
niech to licho!
Cofnął się o krok,
a właściwie nie cofnął, tylko jak pies - podkurczył tylne łapy i
usiadł. Ogon zawinął się i chlasnąwszy o skałę spoczął na niej.
Smok siedział i gapił się na drogę. Potem syknął i zaczął śledzić
wzrokiem polatujące nad jego głową muchy. W końcu podniósł jedną
łapę, przycisnął nią nozdrze, jakby chciał je oczyścić z flegmy
i nagle smarknął ogniem w jakąś szczególnie natrętną muchę. Ta rozbłysła
mikrym ognikiem, kiedy zajęły się jej skrzydła i iskierką spadła
na ziemię. Smok roześmiał się. Zaczął kręcić głową wyszukując coraz
to nowe obiekty i palił je to z jednej, to z drugiej dziurki strzykając
płomieniem. W końcu, po jakichś trzech pacierzach znudziło mu się
to zajęcie, a potem i całkiem zaniechał, bo i dmuchnął ze dwa razy,
a ognia nie było.
Stwór odkaszlnął i
- ciągle nie zauważając zmartwiałego ze strachu i zdumienia Marghalda
- odwrócił się i pomaszerował do jaskini.
Przedtem długą chwilę
wpatrywał się w drogę, nasłuchiwał, a ogonem pomachiwał jak zwykły
buras podwórzowy. Tuż przed tym, jak tułów zniknął za krawędzią
skały smok wyprężył ogon i puścił wiatry.
Ostatnie niecałe dwa
tuziny zębów rycerza zaklekotały i ogarnęła go wściekłość. I poczucie
krzywdy.
"O bogowie-e-e?
Czy to dobrze tak? - pomyślał rozżalony. - To ja całe życie krążę
po świecie w poszukiwaniu smoków, żeby uwalniać od nich lud sprawiedliwy
i zacny, godzę się na niewygody i trudy, na spanie na sianie, a
częściej w wykrocie, na jedzenie podłe, a przeważnie głód... A wy
mi przez cały ten czas podsuwacie niedźwiedzie kulawe i wilki bez
uszu, a teraz, pod koniec żywota niemal, kiedy mógłbym prawdziwego
gada zabić, do pieśni wejść, kabzę zbić - to nie mam jak tego uczynić?!"
Trochę okłamywał w
tych myślach. To pewne. Przede wszystkim, uciekał z domu na wyprawy
pod byle pozorem, bo żona, jaką był posiadł dała mu wiano i swą
straszną, przypominającą zmurszały pień twarzyczkę, i charakterek
taki, że wolał snuć się po polach i ugorach i lasach i górach, byle
nie widzieć jej i wspólnych dzieci, kropka w kropkę przypominających
matkę, tylko jeszcze bardziej zmurszałych na pyskach i jadowitszych
w pożyciu.
O ja nieszczęśliwy...
- jęczał w duchu. - Taka okazja, taka okazja... Łeb bym woził ze
sobą, do tarczy przybity... Szpony przyczepił do nałokietników,
ach... Co tam gadać... Gdybym tylko..."
Nagle zaprzestał jęczenia
i znieruchomiał, jakaś malutka myśl postukała w jego główkę...
"A niby czemu
nie mogę? - pomyślał. - Niby czemu? Czego mi brakuje? No tak, zbroi
i konia. Ale - bogowie na świadków - to nawet lepiej. Ten gad jest
zwrotny, i nie czekałby, aż wsadzę mu kopię w bebecho. A... a...
przecież nie ma ognia! Tak, skończył mu się! Mogę go teraz wywabić
i zabić!"
Zesztywniał z radości.
Szybko przemyślał jeszcze raz pomysł. Wywabić, zabić, wywabić -
zabić. No tak, nic innego.
Zaczął gramolić cię
przez najbliższy głaz i znieruchomiał ponownie.
"A po
co wywabiać, po co? - pomyślał. - Przecież jeśli tam jest trochę
ciasnawo, to dla mnie lepiej! To on będzie zaczepiał ogonem o ściany
i kamienie, a ja - co, ja - mam mie... ŁUK!!! STRZAŁA!!!"
No, teraz
już miał plan. Wejść, strzelić smokowi pod ogon, albo w pysk, i
może nawet nie walczyć, tylko oddalić się z godnością, czyli biegiem.
Poczekać. Dobić. Sprawić. Oskórować. Zgarnąć skarby smoka, bo -
wiadomo - gromadzą je przez cały swój długi smoczy żywot.
Sprawdził, czy ma jeszcze
kilka kropel manierce - miał, wypił. Chwycił łuk i zdjął kaptur
z grotu strzały. Popatrzył nań, nie wyglądało to dobrze - na grocie
nie było już nawet śladu ciemnoczerwonej niegdyś mazi. Zostało tylko
kilka kryształków na jednej krawędzi. Czy to wystarczy? Nie pozostało
mu nic innego, jak tylko żywić taką nadzieję. Bezszelestnie, choć
postękując w duchu, przedostał się przez kamienną palisadę z boku
pieczary, zerknął do jaskini. Coś tam burczało i chrzęściło, ale
nie było ciemno. Sztolnia prowadziła przez kilka kroków prosto,
potem skręcała łagodnie w lewo, a stamtąd wylewało się miękkie równe
jasne światło. Nie pochodnie, świece czy kaganki dające pełganie,
choćby nie wiadomo ile ich było, ale jasne i... gładkie. Jak słoneczne,
tylko bielsze. Czyżby tam gdzieś było okno? Chyba nie, a i tak kolor
światła był inny.
Marghald Closbeander
krótko polecił się bogom, przy okazji przepraszając za chwilę lekkiego
zwątpienia w ich dobre względem niego intencje, i, miękko i cicho
stąpając po skale ruszył do przodu. Wkrótce dotarł do początku łuku,
i zaczął przestawiać stopy jeszcze wolniej, całkowicie bezszelestnie,
jakby nie był czterdziestoletnim, z lekka brzuchatym i potłuczonym
po upadku z wierzchowca rycerzem tylko elfem młodym, szczupłym i
podchodzącym kąpiącą się w potoku podwikę z ciałkiem jak..
Ops! Jaskinia! Wyjrzał
i schował się. Przez chwilę rozważał, co widział. Jaskinia. Na ścianach
nad głową smoka szereg jasnych, świetlistych promieniejących białym
światłem kul. Smok. Siedzący na niskim taborecie. Duża skrzy...
NA TABORECIE??!
"Oj, bogowie -
pomyślał z trudem wymieniając powietrze w płucach na jakieś lepsze,
świeższe. - Żartujecie sobie ze mnie. Kpicie i zabawiacie się, a
zawsze... I datki... proszę tego, i świece, i te... datki... Co
ja z tymi datkami? Nie było ich dużo, ale sam dużo nie miałem. Ale
świece - tak. I mnicha kiedyś-żem obronił... A wy - takie... takie..."
Smok siedzący na taborecie.
To nie może być smok. Ale co? Co jeszcze może mieć cztery łapy szponiaste,
ogon, łuski, łeb rogaty i skrzyd... Nie, nie ma skrzydeł. No to
duża jaszczura. Ale nie ma takich dużych jaszczur, tylko po małych
jaszczurkach od razu idą smoki, które są odmianą jaszczurów, tylko
latających, czyli takich, jakich nie ma. To znaczy - nie ma małych,
jeśli jaszczura jest latająca, to musi być duża i wtedy nie jest...
ja... szczurą... tylko smokiem.
Marghald poczuł, że
kołuje mu się w głowie. Podniósł ją do góry i uderzył się o ścianę
jaskini. Głupie, ale poczuł się lepiej. Więc uderzył raz jeszcze.
Poczuł się jeszcze lepiej i zrozumiał, że dość tego poprawiania
sobie samopoczucie, bo jak uderzy następnym razem, to nie poczuje
się lepiej, tylko gorzej.
Łatwo powiedzieć, łatwiej
jeszcze pomyśleć. Zastanawiał się jeszcze chwilę, potem uznał, że
nie ma nad czym, i tak myśli kotłowały się po głowie: żona, sakiewka,
pustka, dzieci, zamek, sakiewka, złoto, smok-smok-smok...
Nałożył strzałę na
cięciwę, modląc się, by wytrzymała jeszcze jedno użycie, obiecując
staranniejsze traktowanie łuku, czego wcześniej zaniedbał... Odetchnął
głęboko i zrobił dwa kroki. Smok akurat odwracał się ku wyjściu.
Obaj byli zaskoczeni
ponad miarę. Rycerz, bo stracił z widoku dość miękkie podogonie
smoka. Ten, bo zamiast korytarza pustego zobaczył wysokiego dużego
mężczyznę z napinanym właśnie łukiem w garści.
Długą chwilę gapili
się na siebie. Rycerz pomyślał, że jeśli strzała nie odniesie skutku,
a jakoś był coraz gorszego o niej zdania, to chyba ciasnota jaskini
nie przeszkodzi smokowi. Bo jej nie było. Ciasnoty.
Smok pomyślał...
Smok charknął ogniem,
na co łydki rycerza odezwały się drżeniem, ale skute paniką palce
nie wypuściły strzały. A z gardzieli smoka nie uleciał ogień.
- Zar... raz... trutką-ką-ką
cię zado-wo-wo-wolę... - zabulgotał Marghald Closbeander.
I niemal wystrzelił,
gdy smok zachrypiał:
- Daj spokój z tymi
barbarzyńskimi jadami...
Strzała zadygotała,
a smok uniósł obronnym gestem łapy przed pysk, a pysk odwrócił i
zmrużył oczy. Jęknął cicho.
Closbeander zrozumiał,
że póki nie strzeli - ma szanse.
"I mogę porozmawiać
ze smokiem!? - pomyślał radośnie. - Ale głupi sen!"
- Ty możesz mówić?
- zapytał.
A ty możesz nie strzelać?
- odpowiedział pytaniem smok.
- Mogę, ale mam ochotę
strzelić - hardo zapewnił Marghald.
No to nie strzelaj
przynajmniej przez chwilę. Dogadamy się, na pewno.
Nie wiem, nie wiem...
- Potoczył okiem po jaskini.
Było to wiele rzeczy
niejasnych, nieznanych, niezrozumiałych i dziwnych, ale nie było
sterty kamieni i stosu złota.
Gdzie masz skarby?
- Och, morrdenamase!
- zaklął smok. Łatwo było zrozumieć, że klnie. - Zapętlenie na skarbach!
- wskazał łapą jaskinię. - Widzisz tu skarby?
- No właśnie, że nie...
- Już tylko, odsuń
tę strzałę...
- Nie odsunę, bo nie
wiem, czy nie będziesz chciał podstępnie na mnie uderzyć!
- Nie będę, nie będę.
Przysięgam i daję słowo honoru!
- A tam, akurat ci
wie...
W tym momencie pękła
cięciwa. Rycerz Marghald Closbeander poczuł, że za chwilę znowu
się zesika. Smok chrząknął, prychnął.
- Spokój, dałem słowo,
to nie złamię go z byle powodu - powiedział niskim dudniącym, pewniejszym
siebie głosem.
Closbeander na wszelki
wypadek upuścił łuk i położył rękę na rękojeści miecza, drugą niedbałym
gestem oparł na kaksztabanie. Smok poprawił się na taborecie, zgrzytnęły
grube drewniane nogi na gładkiej kamiennej podłodze.
- Nie skoczę na ciebie.
- Milczał chwilę. - Mam dla ciebie propozycję.
- A? - pisnął rycerz
swój umysł i zmysły kierując na podbrzusze - mokro czy nie? Widać
czy nie? Udało się, czy nie?
- Jesteś - jak mi się
wydaje - elastyczniejszy od ziomków - zagaił niezrozumiale smok.
- Odstąpiłeś od rytualnego ataku konno i z kopią - szczyt debilstwa
i pomroki. Nie uciekasz z wrzaskiem, nie ciskasz pogróżek... Słowem,
można z tobą pogadać - zakończył.
- Gadać... - wychrypiał
Closbeander wracając umysłem do głowy.
"Udało się. Albo
nie widać. Na jedno wychodzi."
- Zróbmy tak, żebyś
mi wierzył: ja teraz wstanę i pójdę tam - wskazał palcem wykutą
w skale półkę, zarzuconą stertą skór i tkanin. - Ty sobie siądziesz
tu, blisko wyjścia i wysłuchasz mnie. A potem powiesz, mi co myślisz.
- Myślę... - dość gamoniowato,
ale pewniejszym głosem powtórzył Marghald.
Smok przyjął to za
dobrą monetę, wstał i wolno pomaszerował do półki, ale nagle skręcił
i chwycił w dłoń wielkie złociste naczynie, na widok którego zmysły
rycerza zmąciły się kolejny dzisiejszego dnia raz.
- Napijesz się ze mną?
- zapytał smok trzymając naczynie. - Mam nawet taki mały kubek.
Kubek wszedłby na głowę
rycerza i służyłby jako prosty złoty hełm. Smok widząc chciwość
w oku Closbeandera powiedział:
- Spokojnie, to nie
złoto. Nie napalaj się.
Nalał wina, zrobił
dwa kroki i postawił kubeł na podłodze, potem usiadł na ławie i
przechylił antałek nad "kubkiem". Zabulgotało apetycznie.
Na Marghalda spłynął
nagle błogi jasny i miły spokój. "A co mi - pomyślał. - Albo
to sen. Albo mnie zabije. To i lepiej, bo do domu wracać nie ma
po co, a szwendać po takim świecie już mi się nie chce." Zrobił
kilka kroków, podniósł kubeł z zielonym, ale pięknie pachnącym i
gęstym płynem, cofnął się o dwa kroki i usiadł na olbrzymim zydlu.
Mógłby służyć jako stół, gdyby był wyższy, a tak to tylko dla jakichś
hoblitów, czy innego karzels... karłstwa... maleństwa.
Łyknął nieśmiało. Wpadł
w zachwyt i łyknął mocniej. Zapomniał o smoku.
- Niezłe, prawda? -
odezwał się tamten. - Nie śpiesz się tak, bo nim wyłuszczę ci sprawę
całą padniesz jak sabelt. - Odstawił swój antałek i zatarł szponiaste
łapy. - Owoż, rycerzu mój zacny a dzielny... Zwą cię jak? - Marghaldowi
zaczęło się wydawać, że zaczął przemawiać jakoś dziwnie, ale - ponieważ
rozumiał gada nieźle - nie krytykował jego języka.
- Marghald Closbeander.
- Marghaldzie, zatem.
Mam dla cię propozycję grzeczną... - Splunął i zapytał: - Mogę mówić
normalnie? Bez stylizacji?
Stylizacja kojarzyła
się rycerzowi z użyciem styliska od łopaty, ale ponieważ smok odrzucił
- jak słyszał - i tę broń, zgodził się i skinął głową.
- Świetnie. Bardzo
się cieszę. Tak więc, posłuchaj mnie. Ja tu nie jestem po to, żeby
mnie zabijać. Ja tu jestem po to, by ze mną walczyć. Wyczuwasz różnicę?
- Nie czekając na przytaknięcie rycerza mówił dalej: - Przyjeżdża
tu rycerz, bijemy się, ja go powalam, odzieram ze zbroi, i puszczam.
Jak koń poraniony, to dobijam i zjadam. To przecież nic złego, prawda?
- Znowu nie poczekał na choćby skinienie głowy Closbeandera. I dobrze,
bo znowu by się nie doczekał.
- Potem kmiecie, widząc
porażkę rycerza, przyprowadzają kolejną jałówkę, i fajnie. Raz w
tygodniu dostawa mięsa. Wino mam z innej.. strony... Bo to wasze,
to kwas okrutny, a jakbym nawet mógł i chciał, to nie mam komu powiedzieć,
że mają mi go dostarczać... No nic. I tak sobie żyję. To, zapewniam
cię, nie jest złe życie. Mam tu rozrywki ze swojego kontinuum...
Ach, to nie przejdzie... - mruknął do siebie. - Powiem inaczej:
mam tu inne rozrywki, których kmioty nie są w stanie dostarczyć,
ani - zresztą - nikt inny w tym świecie. Mam zagwarantowany urlop,
co pół roku, i spędzam go tak, zapewniam cię, chłopie, że gały by
ci wylazły... Emerytura, wysługa lat, ubezpieczenie, proszę ciebie,
rozłąkowe, delegacja dekadowa... - Chyba coś wyliczał prostując
zagięte szpony, ale rycerz Marghald od długiej chwili przestał go
rozumieć. Smok chyba to zauważył, bo znieruchomiał na chwilę, westchnął
i oparł łapy na stawach kolanowych. - Ach, przypominasz mi siebie
sprzed dwunastu lat... Ech... - łyknął przeciągle.
Rycerz też się napił.
Naprawdę zacne wino, zacne.
- Powiem ci inaczej...
Albo - zapytam ciebie: zadowolonyś ze swego tu życia?
- Młe... mi... ja...
- zastanawiał się chwilę. - Mogłoby być lepiej... Większy dom, kasztelania
jakowaś... Miła małżonka, syn dzielny, polowania, harce, igrce,
uczty...
- No właśnie! - przerwał
smok widząc, że Closbeander może tak wyliczać długo. - Jednym słowem
- mizerya. I nic się nie polepszy, zapewniam cię. Jesteś coraz starszy,
do wojny już nie bardzo zdatny, a i tam łatwiej zginąć w twoim wieku,
niż łupów sobie przysporzyć, bo do tego zawsze jacyś młodsi są pierwsi,
szybciej siły odzyskują i zgarniają wszystko, co ma wagę i cenę.
A co do walki ze smokami... - pochylił się ku rycerzowi i zapytał:
- Dużoś smoków widział poza mną? Tylko szczerze!
- Ani jednego...
- I nie zobaczysz!
- zapewnił go smok. - Bo jest nas tu dwóch na Ziemi. A drugi tak
daleko, że na koniu nie dojedziesz w życiu. A jeszcze ocean po drodze...
Nieważne. W każdym razie - masz tu przechla... Tu nie zapowiada
się dla ciebie malinowo, chłopie.
- Tu nie, to gdzie?
- zapytał Marghald.
- O, widzisz? Łapiesz,
nie? Tu - nie. A gdzie? Tam, gdzie ci zaproponuję. Słuchaj... Ale
najpierw po łyczku. - Wzniósł milczący toast swoją beczułką, rycerz
powtórzył gest. Było mu ciepło i miło, czuł się lekko i pewnie.
Mocno, i tak... fruwająco... - Więc tak. Mogę ci zaproponować coś
takiego: powiedzmy że wyjedziesz do innego kraju i będziesz tam
sobie prowadził żywot rycerza. To znaczy tak trochę inaczej... Powiedzmy,
że jest taki kraj, gdzie ludzie, czy nie ludzie, ale inne istoty
nie znają rycerzy, nie widzieli ich nigdy, boją się ich, jednym
słowem. Postaw się na moim miejscu, kapujesz? Osiadasz w przydzielonym
zameczku, masz tam spiżarnię i piwniczkę, i parę przydatnych innych
gadżetów... I co jakiś czas podjeżdża pod bramę takie coś, powiedzmy,
że podjeżdża taki duży rak, nie? Rak, i ten rak wywołuje cię na
bój. Ty wiesz, że możesz takich raków osiem załatwić na raz. Więc
spokojnie stajesz do walki, łupiesz go po krzyżu, zabierasz jego
ekwipunek i puszczasz wolno. On odjeżdża zadowolony, bo spełnił
rycerski raczy obowiązek, dostanie swoją ukochaną, swoje jakieś
ziemie czy wody, czy coś tam... Rozumiesz? Będziesz jeden wśród
obcych i innych, ale mocniejszy od nich i będziesz spełniał rolę
czynnika mobilizującego i stymulanta... - Zamilkł na chwilę. - Po
prostu - będziesz raczej niezwyciężony, i żył wygodnie. Co jakiś
czas będziesz mógł odwiedzić tę plane... tę krainę, poswawolisz
sobie i do roboty. Powiedzmy, że raz na pół roku masz dwa tygodnie
takich uciech, że głowa mała!
- Ale po co to?
- Hm... Dociekliwy
się znalazł. Po co!.. No choćby po to, by ferment zdrowy wśród raków
zasiać. Wiesz, że jak jest staw spokojny i woda w nim stoi za jakiś
czas stęchnie, kożuchem się pokryje i zgnije wszystko? Musi być
jakieś małe zamieszanie, jakiś ruch... Ty, jak będziesz w krainie
tych przykładowych raków, będziesz cierniem w ich oku, ciągle któryś
odważniejszy będzie chciał cię pokonać, to jest delikatna stym...
To jest takie popychanie do czynu. Tak jak istnienie smoka w tym
kraju popycha najlepszych ludzi, takich jak ty, do czynu!
- Hm... Dociekliwy
się znalazł. Po co!.. No choćby po to, by ferment zdrowy wśród raków
zasiać. Wiesz, że jak jest staw spokojny i woda w nim stoi za jakiś
czas stęchnie, kożuchem się pokryje i zgnije wszystko? Musi być
jakieś małe zamieszanie, jakiś ruch... Ty, jak będziesz w krainie
tych przykładowych raków, będziesz cierniem w ich oku, ciągle któryś
odważniejszy będzie chciał cię pokonać, to jest delikatna stym...
To jest takie popychanie do czynu. Tak jak istnienie smoka w tym
kraju popycha najlepszych ludzi, takich jak ty, do czynu!
- Nie rozumiem...
Smok westchnął, koniec
jego ogona majtnął się na boki, brzęknęła jakaś potrącona twardym
czubkiem butla.
- Posłuchaj, gdzie
są najlepsi trefnisie? Skąd się najlepszych sprowadza?
- Z... Chargamu?...
- Tak. Rozumiesz? Dobry
błazen tylko z Chargamu. A najlepsi motywatorzy dla... powiedzym,
raków - to ludzie. Rozumiesz dlaczego tak na nich nam zależy?
- Rozumiem - powiedział
Marghald Closbeander nic nie rozumiejąc. Ale skoro smok powiedział,
że jest takim najlepszym człowiekiem, więc... - Mam tylko żyć tam,
jakby na wygnaniu?
- O! - ucieszył się
smok. - Widzisz? Jakby na wygnaniu! Jakby! Bo będzie ci wygodniej,
cieplej i milej niż tu. A tu i tak wpadniesz, odwiedzisz rodzinę...
- Widząc popłoch na obliczu rycerza poprawił się: - Ale nie ma takiego
obowiązku! Masz dwa tygodnie, trzy sakiewki złota i robisz, co chcesz.
- No...
- No?
- Nie wiem... Nikt
wcześniej nie proponował...
- No bo tylko ja mogę
ci coś takiego zaproponować, a mnie wcześniej nie widziałeś. Poza
tym - nikomu pokonanemu nie proponuję, a - jak na razie - tylko
ty... A! I ten Don Kifot, czy nie Kifot... Nieważne! - machnął szponiastą
łapą. - Wchodzisz?
- Wchodzę? - zapytał
Closbeander szukając w głowie odpowiedzi na niezrozumiałe pytanie.
- Gdzie?
- Czy zgadzasz się
być... takim bodźcem, takim reprezentantem Ziemi na... Gdzie indziej?
- A jak nie?
- Jak nie, to nie.
Napijemy się jeszcze, jak padniesz wyniosę cię przed jaskinię i
jedź sobie do swojej żonki, do...
- Tak!
- Tak?
- Tak! - powtórzył
mocno rycerz Marghald Closbeander herbu Dzik Ryjący Pod Dębem Z
Trzema Żołędziami. - Tak.
- Okej! - powiedział
smok, zabrzmiało to jak czyjeś imię, Marghald rozejrzał się podejrzliwie,
ale nikogo nie zauważył. - W takim razie... - Poderwał się i pomaszerował
do ściany. Szarpnął za coś łapą i ściana rozwarła się ukazując swoje
wnętrze. Były tam jakieś butle, jakieś skrzynki z szarymi szklistymi
ściankami o zaokrąglonych rogach, sterczały jakieś patyki-niepatyki...
- Pisać umiesz?
- A co ja - kmiot jakiś
na pisarczyka wyćwiczony? - obruszył się Marghald. - Jam rycerz...
- Tak-tak! - szybko
przerwał mu smok. - Przepraszam, rzeczywiście - po co ci to, i tak
nie masz czego spisywać?.. - zachichotał do siebie. - Jak cię zwą?
- Już mówiłem: Marghald
Closbeander herbu Dzik Ryjący Pod Dębem Z Trzema Żołędziami!
- Dobra, pamiętam.
- Odwrócił się do szafy i wyraźnie powtórzył: - Do rubryki danych
osobowych: Marghald Closbeander herbu Dzik Ryjący Pod Dębem Z Trzema
Żołędziami. - Coś w szafie zasyczało, jakby kilka kropel wody spadło
na rozżarzoną płytę pieca. Ze skrzynki wysunęła się karta pergaminu.
Podszedł do rycerza z tym płatem pergaminu, nieobrobionego, o równych
brzegach, bez żadnych inicjałów, wyglądającego, jakby dziobało go
kilka głodnych kur z dziobami umorusanymi sadzą. Położył kartę na
taborecie obok Closbeandera i podsunął mu patyczek jakiś. - Skrobnij,
koleś, trzy krzyże tu - trącił szponem kartę. Szpon wbił się w pień.
- Ops! Chyba się trochę u... u... - zająknął się. - Utrudziłem!
Marghald chwycił patyk
i zrobił nim trzy duże krzyże przez całą kartę.
- Nie takie... trudno,
niech będzie.
Smok wyszarpnął kartkę,
podbiegł do otwartej szafy i jakby wsunął arkusz do skrzynki ze
szklistą ścianką. Ścianka magicznym sposobem rozjarzyła się, coś
cmoknęło, błysnęło, zaświergotało, zabrzęczało. Kartka zginęła we
wnętrzu skrzynki. Smok odwrócił się i plasnął w łapy.
- Jeszcze raz? - zapytał
rycerz widząc, że skrzynka pożarła kartę.
- Dlaczego? - zdziwił
się smok. Obejrzał się przez ramię na szafę i potrząsnął głową.
- Nie, transfer w porząsiu. Dlaczego? - Wzruszył ramionami. Odetchnął
zadowolony. - No, to mamy tę część z głowy. Teraz tak. Ja ci powiem
w krótkich prostych słowach, co cię czeka, napijemy się na pożegnanie
i... fru!
- Dobrze - powiedział
lekki w duchu jak dmuchawiec rycerz Marghald Closbeander. - A ty,
powiadasz, też tu robisz... takie... z rakami?..
- Ta. - Smok potrząsnął
swoim antałkiem. - Koniec. Ale mam jeszcze dwa. Nie bój mola, nie
zabraknie! - zapewnił niezrozumiałymi słowy, zrozumiałą intonacją
rycerza. - Robię tu to, co ty będziesz tam.
- Ach-cha...
- Tak. - Wyszarpnął
z przepastnej szafy antałek i szponem wykopyrtnął czop. Pulknęło
pięknie i zapachniało bosko. - A to ci jeszcze powiem, chłopie.
Że jak po jakimś czasie spotkasz tam, u siebie, jakiegoś bystrzachę...
Jakiegoś mądrzejszego od innych, takiego, co ci wyda trochę do przodu...
To go zwerbujesz, jak ja ciebie. Rozumiesz? - Nalał rycerzowi po
brzegi. Tym razem było to złociste i pieniste, skakało po wąsach
Marghalda, kiedy kosztował. Wspaniałe. Bogowie takiego nie mają.
- Za każdego takiego jeszcze masz premię. Ale to ci wszystko wyjaśnią
podczas trenin... Takiej rozmowy. Wszystko. Kilku złapiesz i jesteś,
gościu, ustawiony.
- Tak... - rozmarzył
się nie wiadomo czemu Marghald. - Ustawio-o-ony...
Przepili do siebie.
Drugi raz. I trzeci.
Potem Marghaldowi coś
przypomniało.
- Wiesz... tego...
A te... dziewice?..
- Dziewice? Co z nimi?
- No... chłopi powiadają,
że przyprowadzali tu kiedyś, że co jakiś czas...
- No. Przyprowadzają,
ale... hm...
Pytanie Marghalda wyraźnie
zmieszało smoka.
- No co z nimi robisz?
- A co mógłbym twoim
zdaniem?
- No... pożerać trzeba,
czy jak?
- Zgłupiałeś - pożerać?
- obruszył się smok. - Widziałeś taką kiedyś? Chuda, koścista, krościata,
z rzadkim mysim włosiem, na dodatek najczęściej złośliwa, wredna,
głupia i mściwa. Dlatego przywożą je przywiązane do pala na wozie.
A ja nawet nie odwiązuję!
Rycerz Marghald Closbeander
chciał powiedzieć, że jego małżonka nie mówiła, że ma tyle sióstr,
ale jakoś mu się odechciało.
Łyknęli potężnie. Niemal
jednocześnie beknęli.
- Al.-le... - Język
Marghaldowi się nieco plątał, ale w umyśle pozostała mu wątpliwość
i nie wiadomo czemu z pijackim uporem chciał ją rozwikłać. - Ale
c-so ty z nimi robisz-sz? Nie odwiązujesz i żresz-sz z tym palem
raz-z-zem?
- Chyba zwariowałeś,
Margie! Takie kościary? Skóra i gnaty, i żółć. Gorzkie kwaśne słone
łyko!
Rycerz Marghald Smutny
miał na końcu języka pytanie, skąd tyle wie o smaku, skoro ich nie
jada. Ale...
"Szkoda, że nie
wziąłem żony na wyprawę - pomyślał. - I córek..."
- Ja je, proszę ciebie,
przesyłam dalej. Niewiela za nie dają, ale zawsze coś się uzbiera.
A i kłopotu mniej. Bo jakbym puścił, to by mi jeszcze ją z powrotem
za rok, albo i za trzy te cwane buraki podsunęli. Bo wiesz, jak
ktoś jest taką dziewicą to już na wieki, na zawsze i niezmiennie...
- Ale co z nimi robisz?
O oku Marghalda zapalił
się cwany błysk.
- O wa! Ja - nic! Ja
przesyłem do centrali. A oni tam podobno legiony straceńców... Nie
rozumiesz? - Marghald pokręcił głową. - Eskadry desperatek robią...
Takie komanda śmierci... Kumasz - jad w oku, zaciśnięte zęby...
Mord w sercu...
- Ta. Wy-pi-pisz- wym-maluj
moja żonecz... Nie dałoby ś-ś-się jakoś... sprowadzić ją...
- Co?
- Nic-ss...
- Właśnie. - Smok uniósł
antałek. Był ciężki, łapa się zakołysała, ale utrzymał naczynie.
Rycerz też. - No to wypijmy. Zdrowie tych... - zachichotał. - Walpurgii!
No to i wypili...
- Spowadzić? - zapytał
smok i podrapał się jednym, elegancko odgiętym szponem po głowie
nad uchem. - Czemu nie?
- Och, i c-sóreczki..
Ipkh! - czknął już nie tak smutny rycerz Marghald. - Fszys-skie
tszy...
|