Najgorsze 
              stało się w połowie drogi na płaskowyż. Koń padł. Jeszcze chwilę 
              temu chrypiąc piął się pod górę, pobrzękując cicho kolczugą, a potem 
              stanął zakołysał się na nogach... 
               Rycerz Marghald zwany 
              Smutnym uznał, że nie ma na co czekać. Przerzucił nogę zamierzając 
              zsiąść, ale pełna zbroja płytowa nie sprzyjała szybkim ruchom. Koń 
              zwalił się na bok zanim noga opisała łuk w powietrzu. Na szczęście 
              rumak, o ile tę starawą szkapę można było tak nazwać, runął nie 
              przywalając Marghalda - w stronę ściany. Rycerz zdołał jeszcze wyszarpnąć 
              nogę ze strzemienia, tak więc nie potłukł się, ale ciężko zwalił 
              na kamienisty szlak, przetoczył dwa razy i znieruchomiał twarzą 
              ku górze. Po chwili przekręcił się i najpierw wstał na kolana, potem 
              stękając i ciężko dysząc podniósł się na nogi. 
               Z jego ust uleciała 
              wiązka niezbyt wykwintnych słów. Oto został bez konia na pnącej 
              się do góry drodze. Na dole - gawiedź, co to kłonicami, cepami, 
              drągami i niewyszukanymi groźbami ponagliła go do czynu, nie dając 
              nawet odpocząć po ciężkiej drodze. Na górze - smok, którego głowa 
              miała Marghaldowi dać znaczny trzosik, co by pozwoliło wydać za 
              mąż ostatnią, najstarszą i najbrzydszą córkę. Potem mógłby już strącić 
              jędzę żonę z murów chylącego się ku upadkowi zameczku, i spokojnie 
              napić się wina. Sam, niemal bez służby i całkowicie bez rodziny. 
              Bez syna...  
               Wzruszył się przypomniawszy 
              sobie co go czeka, szczególnie że teraz, kiedy pokonanie smoka nie 
              wchodziło w grę, a co za tym idzie - i wydanie córki, i zamknięcie 
              żony w wieży, i samotne popijanie wina przy piecu... 
               Przeklął raz jeszcze 
              i ruszył w dół. Po kilku krokach zatrzymał się. 
                Zatłuką mnie - powiedział 
              na głos, żeby dotarło z całą mocą. I dotarło. Kmiecie rzeczywiście 
              wyglądali na zdesperowanych. Okolica była biedna, ziemie liche, 
              bydło kościste, świnie chude i dzikie, jakby przez cały czas czuły 
              na sobie głodne spojrzenia ludzi. Tylko kozy były tu zadowolone 
              - chwastu i łozy było pełno, a im w to graj! 
               Nieważne. Ale jedna 
              krowa na tydzień, danina dla smoka, przekraczała możliwości tutejszych 
              wieśniaków, dlatego i kasztelan i oni sami wysupłali ostatnie grosze 
              i zgromadzili sakiewkę dla rycerza. Chudą, bo chudą, ale Marghald 
              nie miał wyboru. Zgodził się i na tę mizeryję, ale rzeczywistość 
              przekroczyła jego oczekiwania. Jutro upływał termin dostarczenia 
              smokowi jałówki, i chłopstwo uparło się, że tej już nie da, a dlatego, 
              pan rycerz mieli od razu, prostu z drogi, jechać na bój. 
               Kiedy usiłował wytłumaczyć 
              im, że nie spał dwie noce po rząd, że wierzchowiec ledwo zipie, 
              jednoznacznie otoczyli go z kłonicami, i tłuczkami, zostawiając 
              tylko wolną drogę na płaskowyż. Co miał tedy począć? Ruszył do góry, 
              przejechał połowę drogi i... dojechał. 
               Oto stoi plecami do 
              smoka, koń bije kopytami w agonii, a właściwie - kończy już przebieranie 
              nogami w powietrzu... Szkoda. 
               - No tak, a mnie nie 
              szkoda! - warknął nagle Marghald Smutny, jakby to nie on w myślach 
              pożałował konika. 
               Wahał się chwilę, zdarł 
              z głowy hełm i cisnął na ziemię. Potem zastanowił się chwilę. W 
              zbroi nie ma szans wejść na szczyt i sensownie walczyć ze smokiem. 
              A bez zbroi nie ma szans z nim walczyć. 
               - Jakbym miał do wyboru: 
              usiąść gołym zadkiem w ognisku lub mrowisku. 
               Ale i tak lepiej było 
              dojść i popatrzeć przynajmniej na smoka niż zejść na dół i dać się 
              zatłuc kmieciej tłuszczy. "Może - wpadł nagle na pewną myśl 
              rycerz - z płaskowyżu prowadzi na dół jakaś inna droga?" 
               Trudno, straci zbroję, 
              ale ocali wrażliwe bez niej, ale ulubione swoje ciało. Szybko, żeby 
              nie stać i nie wątpić, zdarł całą resztę - napierśnik, nagolenniki, 
              taszki... Wszystko ciskał na ziemię, zastanawiając się nad tym, 
              czy jeśli to bydło na dole słyszy te brzęki to bierze je za odgłosy 
              walki czy... Potem pomyślał, że smok też może je usłyszeć i od tej 
              pory już nie hałasował. W końcu już w skórzanym odzieniu podszedł 
              do wierzchowca, odpiął łuk i kołczan, przerzucił przez ramię związane 
              w biesagi dwie sakwy - płaszcz, krzesiwo i takie tam inne, rycerskie 
              duperele, sprawdził miecz i poleciwszy resztę swego żywota bogom 
              ruszył do góry. 
               Maszerował dobrą godzinę, 
              rozgrzał się, zwolnił, potem usiadł, po chwili odsapki wstał i kontynuował 
              wędrówkę. Na szczyt dotarł w południe. Widząc, że zbliża się do 
              szczytu zaczął wypatrywać jakiejś szczeliny w ścianie po prawej 
              i znalazł. Skorzystał więc z niej, zgodnie z wymyślonym po drodze 
              planem: ukryć się, z ukrycia przyjrzeć się gadzinie, może znajdzie 
              jakąś słabiznę. No bo co - albo uciekać, albo próbować ubić gada. 
              Jak by się udało?! I trzos by ocalił, i zbroję. Starutka, ale zacna, 
              dziś już takich nie kują... Wdrapał się po skałach wyżej, kicał 
              po głazach, przemykał szczelinami, okrążył polanę przed pieczarą 
              smoka i w końcu przyczaił się w labiryncie kamiennych palic po lewej 
              od jej wejścia. 
               Ostrożnie wysunął głowę. 
              Smoka nie było widać, więc Marghald skorzystał z chwili czasu by 
              dokonać przeglądu uzbrojenia. Łuk, tuzin strzał... nie - trzynaście. 
              O? Jedną złamał na kolanie. Tak więc: strzał ma - jednak tuzin. 
              Jedna zatruta, trucizna powinna jeszcze działać. Ale nie było na 
              czym sprawdzić jej skuteczności. Miecz i długi sztylet, tak zwany 
              kaksztaban. Wszystko. Manierka z resztką wody z winem. 
               Wypił wodę. Szczególnie 
              posmakowało mu zawarte w niej wino. Ale było go mało. I dobrze. 
              Może jednak odbędzie się bój. 
               Rycerz Marghald, tak 
              po prawdzie, to jeszcze ze smokiem nie walczył. Zawsze tam, gdzie 
              miał bić smoka okazywało się, że nie był to smok wcale. Albo stary 
              niedźwiedź, albo wielki odyniec, raz bez jednej nogi, więc na ludzi, 
              jako na łatwy łup zajadły, jakieś wielkie dzikie koty. Wszystko 
              to były właściwie nie boje a łowieckie pojedynki, duelle, jak mawiano 
              w obcych językach na dworach możnowładców. No dobra, a jaka stwora 
              tu siedzi? Sądząc po strachu kmiotów i po tym, że biedny kasztelan 
              wysupłał jednak coś niecoś, musiało to być coś groźnego. 
               "Jakbym - myślał 
              Marghald - trafił tą zatrutą w oko, albo w gardziel, albo w rzyć... 
              W coś miękkiego, to za jakiś czas powinna stwora zdechnąć. Ale jak 
              trafić? Z takiego łuku... - zmierzył ponurym spojrzeniem stare i 
              miękkie łuczysko, sfarfoclowaną cięciwę. Nie dbał o tę broń i teraz 
              mogło się to zemścić. - I w co? W du..." 
               Coś charknęło, jakby 
              smok stanął w progu pieczary. Ale nie było go ciągle widać. Marghald 
              przygiął głowę, wstrzymał oddech. Czekał. Czekał. 
               Czekał, ale nic się 
              nie działo. Potem nagle z pieczary wyleciało coś, przeleciało kawałek 
              i plasnęło o wymiecioną do czysta skałę. Rozlało się. 
               "Tfu! - pomyślał 
              rycerz. - Co za glut! Musi być wiel... O bogowie! To nie jest niedźwiedź, 
              ani wilk! To musi być SMOK!" 
               Maszkara jakby tylko 
              czekała na tę myśl - zza ściany skalnej wyłoniła się głowa: długi 
              pysk, przypominający łeb krakadalli, rogaty od góry: dwa rogi bycze, 
              na boki, jeden - do przodu, długi, wystający nawet przed pysk. Wszystko 
              pokryte czarną łuską, a sam łeb wielkości, na szczęście, tylko koziego 
              pyska. Rycerz zamarł, skamieniał, znieruchomiał i stał się bardziej 
              skałą niż otaczające go skały. Nawet nie czuł, że strużka śliny 
              wycieka mu z szeroko otwartych ust i cichutko spływa po kamieniu, 
              na którym opiera brodę. Dzięki temu, że opierał nie latała mu żuchwa 
              i nie słychać było klekotu wszystkich zębów. Wszystkich posiadanych. 
              Dwudziestu. 
               Smok wydreptał z pieczary. 
              Stanął bokiem do Marghalda i pozwalał się podziwiać. Korpus jak 
              dwa woły, jeden za drugim, pysk - wielkiej kozy, chwost... No, zwężający 
              się ku końcowi, jaszczurzy, długi na jakie czternaście łokci. Bez 
              skrzydeł! Cztery łapska w szpony niezgorzej wyposażone. Ale bez 
              skrzy-y-deł?... 
               Smok wyciągnął szyję 
              w górę i wpatrzył się w kierunek, z którego na płaskowyż z jednym 
              kopcem, tym, co krył pieczarę smoka, prowadziła droga. Smok patrzył 
              chwilę, potem opuścił łeb, zerknął w górę, jakby z położenia smoka 
              sprawdzał godzinę. 
               Aleć to niemożliwe?! 
              Smok sprawdzał godzinę??? 
               Smok sapnął, westchnął, 
              przeciągnął sinym ozorem po kłach i wargach, aż dziw, że nie nadział 
              go sobie na jedną z dziesiątek szpil, i potem zrobił coś co spowodowało, 
              że rycerz Marghald w końcu zesikał się ze strachu. Smok powiedział: 
               - Mogliby się pośpieszyć, 
              niech to licho! 
               Cofnął się o krok, 
              a właściwie nie cofnął, tylko jak pies - podkurczył tylne łapy i 
              usiadł. Ogon zawinął się i chlasnąwszy o skałę spoczął na niej. 
              Smok siedział i gapił się na drogę. Potem syknął i zaczął śledzić 
              wzrokiem polatujące nad jego głową muchy. W końcu podniósł jedną 
              łapę, przycisnął nią nozdrze, jakby chciał je oczyścić z flegmy 
              i nagle smarknął ogniem w jakąś szczególnie natrętną muchę. Ta rozbłysła 
              mikrym ognikiem, kiedy zajęły się jej skrzydła i iskierką spadła 
              na ziemię. Smok roześmiał się. Zaczął kręcić głową wyszukując coraz 
              to nowe obiekty i palił je to z jednej, to z drugiej dziurki strzykając 
              płomieniem. W końcu, po jakichś trzech pacierzach znudziło mu się 
              to zajęcie, a potem i całkiem zaniechał, bo i dmuchnął ze dwa razy, 
              a ognia nie było. 
               Stwór odkaszlnął i 
              - ciągle nie zauważając zmartwiałego ze strachu i zdumienia Marghalda 
              - odwrócił się i pomaszerował do jaskini.  
               Przedtem długą chwilę 
              wpatrywał się w drogę, nasłuchiwał, a ogonem pomachiwał jak zwykły 
              buras podwórzowy. Tuż przed tym, jak tułów zniknął za krawędzią 
              skały smok wyprężył ogon i puścił wiatry. 
               Ostatnie niecałe dwa 
              tuziny zębów rycerza zaklekotały i ogarnęła go wściekłość. I poczucie 
              krzywdy. 
               "O bogowie-e-e? 
              Czy to dobrze tak? - pomyślał rozżalony. - To ja całe życie krążę 
              po świecie w poszukiwaniu smoków, żeby uwalniać od nich lud sprawiedliwy 
              i zacny, godzę się na niewygody i trudy, na spanie na sianie, a 
              częściej w wykrocie, na jedzenie podłe, a przeważnie głód... A wy 
              mi przez cały ten czas podsuwacie niedźwiedzie kulawe i wilki bez 
              uszu, a teraz, pod koniec żywota niemal, kiedy mógłbym prawdziwego 
              gada zabić, do pieśni wejść, kabzę zbić - to nie mam jak tego uczynić?!" 
               Trochę okłamywał w 
              tych myślach. To pewne. Przede wszystkim, uciekał z domu na wyprawy 
              pod byle pozorem, bo żona, jaką był posiadł dała mu wiano i swą 
              straszną, przypominającą zmurszały pień twarzyczkę, i charakterek 
              taki, że wolał snuć się po polach i ugorach i lasach i górach, byle 
              nie widzieć jej i wspólnych dzieci, kropka w kropkę przypominających 
              matkę, tylko jeszcze bardziej zmurszałych na pyskach i jadowitszych 
              w pożyciu. 
               O ja nieszczęśliwy... 
              - jęczał w duchu. - Taka okazja, taka okazja... Łeb bym woził ze 
              sobą, do tarczy przybity... Szpony przyczepił do nałokietników, 
              ach... Co tam gadać... Gdybym tylko..." 
               Nagle zaprzestał jęczenia 
              i znieruchomiał, jakaś malutka myśl postukała w jego główkę... 
               "A niby czemu 
              nie mogę? - pomyślał. - Niby czemu? Czego mi brakuje? No tak, zbroi 
              i konia. Ale - bogowie na świadków - to nawet lepiej. Ten gad jest 
              zwrotny, i nie czekałby, aż wsadzę mu kopię w bebecho. A... a... 
              przecież nie ma ognia! Tak, skończył mu się! Mogę go teraz wywabić 
              i zabić!" 
               Zesztywniał z radości. 
              Szybko przemyślał jeszcze raz pomysł. Wywabić, zabić, wywabić - 
              zabić. No tak, nic innego. 
               Zaczął gramolić cię 
              przez najbliższy głaz i znieruchomiał ponownie. 
               "A po 
              co wywabiać, po co? - pomyślał. - Przecież jeśli tam jest trochę 
              ciasnawo, to dla mnie lepiej! To on będzie zaczepiał ogonem o ściany 
              i kamienie, a ja - co, ja - mam mie... ŁUK!!! STRZAŁA!!!" 
               No, teraz 
              już miał plan. Wejść, strzelić smokowi pod ogon, albo w pysk, i 
              może nawet nie walczyć, tylko oddalić się z godnością, czyli biegiem. 
              Poczekać. Dobić. Sprawić. Oskórować. Zgarnąć skarby smoka, bo - 
              wiadomo - gromadzą je przez cały swój długi smoczy żywot. 
               Sprawdził, czy ma jeszcze 
              kilka kropel manierce - miał, wypił. Chwycił łuk i zdjął kaptur 
              z grotu strzały. Popatrzył nań, nie wyglądało to dobrze - na grocie 
              nie było już nawet śladu ciemnoczerwonej niegdyś mazi. Zostało tylko 
              kilka kryształków na jednej krawędzi. Czy to wystarczy? Nie pozostało 
              mu nic innego, jak tylko żywić taką nadzieję. Bezszelestnie, choć 
              postękując w duchu, przedostał się przez kamienną palisadę z boku 
              pieczary, zerknął do jaskini. Coś tam burczało i chrzęściło, ale 
              nie było ciemno. Sztolnia prowadziła przez kilka kroków prosto, 
              potem skręcała łagodnie w lewo, a stamtąd wylewało się miękkie równe 
              jasne światło. Nie pochodnie, świece czy kaganki dające pełganie, 
              choćby nie wiadomo ile ich było, ale jasne i... gładkie. Jak słoneczne, 
              tylko bielsze. Czyżby tam gdzieś było okno? Chyba nie, a i tak kolor 
              światła był inny. 
               Marghald Closbeander 
              krótko polecił się bogom, przy okazji przepraszając za chwilę lekkiego 
              zwątpienia w ich dobre względem niego intencje, i, miękko i cicho 
              stąpając po skale ruszył do przodu. Wkrótce dotarł do początku łuku, 
              i zaczął przestawiać stopy jeszcze wolniej, całkowicie bezszelestnie, 
              jakby nie był czterdziestoletnim, z lekka brzuchatym i potłuczonym 
              po upadku z wierzchowca rycerzem tylko elfem młodym, szczupłym i 
              podchodzącym kąpiącą się w potoku podwikę z ciałkiem jak.. 
               Ops! Jaskinia! Wyjrzał 
              i schował się. Przez chwilę rozważał, co widział. Jaskinia. Na ścianach 
              nad głową smoka szereg jasnych, świetlistych promieniejących białym 
              światłem kul. Smok. Siedzący na niskim taborecie. Duża skrzy... 
               NA TABORECIE??! 
               "Oj, bogowie - 
              pomyślał z trudem wymieniając powietrze w płucach na jakieś lepsze, 
              świeższe. - Żartujecie sobie ze mnie. Kpicie i zabawiacie się, a 
              zawsze... I datki... proszę tego, i świece, i te... datki... Co 
              ja z tymi datkami? Nie było ich dużo, ale sam dużo nie miałem. Ale 
              świece - tak. I mnicha kiedyś-żem obronił... A wy - takie... takie..." 
               Smok siedzący na taborecie. 
              To nie może być smok. Ale co? Co jeszcze może mieć cztery łapy szponiaste, 
              ogon, łuski, łeb rogaty i skrzyd... Nie, nie ma skrzydeł. No to 
              duża jaszczura. Ale nie ma takich dużych jaszczur, tylko po małych 
              jaszczurkach od razu idą smoki, które są odmianą jaszczurów, tylko 
              latających, czyli takich, jakich nie ma. To znaczy - nie ma małych, 
              jeśli jaszczura jest latająca, to musi być duża i wtedy nie jest... 
              ja... szczurą... tylko smokiem. 
               Marghald poczuł, że 
              kołuje mu się w głowie. Podniósł ją do góry i uderzył się o ścianę 
              jaskini. Głupie, ale poczuł się lepiej. Więc uderzył raz jeszcze. 
              Poczuł się jeszcze lepiej i zrozumiał, że dość tego poprawiania 
              sobie samopoczucie, bo jak uderzy następnym razem, to nie poczuje 
              się lepiej, tylko gorzej. 
               Łatwo powiedzieć, łatwiej 
              jeszcze pomyśleć. Zastanawiał się jeszcze chwilę, potem uznał, że 
              nie ma nad czym, i tak myśli kotłowały się po głowie: żona, sakiewka, 
              pustka, dzieci, zamek, sakiewka, złoto, smok-smok-smok... 
               Nałożył strzałę na 
              cięciwę, modląc się, by wytrzymała jeszcze jedno użycie, obiecując 
              staranniejsze traktowanie łuku, czego wcześniej zaniedbał... Odetchnął 
              głęboko i zrobił dwa kroki. Smok akurat odwracał się ku wyjściu. 
               Obaj byli zaskoczeni 
              ponad miarę. Rycerz, bo stracił z widoku dość miękkie podogonie 
              smoka. Ten, bo zamiast korytarza pustego zobaczył wysokiego dużego 
              mężczyznę z napinanym właśnie łukiem w garści. 
               Długą chwilę gapili 
              się na siebie. Rycerz pomyślał, że jeśli strzała nie odniesie skutku, 
              a jakoś był coraz gorszego o niej zdania, to chyba ciasnota jaskini 
              nie przeszkodzi smokowi. Bo jej nie było. Ciasnoty. 
               Smok pomyślał... 
               Smok charknął ogniem, 
              na co łydki rycerza odezwały się drżeniem, ale skute paniką palce 
              nie wypuściły strzały. A z gardzieli smoka nie uleciał ogień. 
               - Zar... raz... trutką-ką-ką 
              cię zado-wo-wo-wolę... - zabulgotał Marghald Closbeander. 
               I niemal wystrzelił, 
              gdy smok zachrypiał: 
               - Daj spokój z tymi 
              barbarzyńskimi jadami... 
               Strzała zadygotała, 
              a smok uniósł obronnym gestem łapy przed pysk, a pysk odwrócił i 
              zmrużył oczy. Jęknął cicho. 
               Closbeander zrozumiał, 
              że póki nie strzeli - ma szanse. 
               "I mogę porozmawiać 
              ze smokiem!? - pomyślał radośnie. - Ale głupi sen!" 
               - Ty możesz mówić? 
              - zapytał. 
                A ty możesz nie strzelać? 
              - odpowiedział pytaniem smok. 
               - Mogę, ale mam ochotę 
              strzelić - hardo zapewnił Marghald. 
                No to nie strzelaj 
              przynajmniej przez chwilę. Dogadamy się, na pewno. 
                Nie wiem, nie wiem... 
              - Potoczył okiem po jaskini. 
               Było to wiele rzeczy 
              niejasnych, nieznanych, niezrozumiałych i dziwnych, ale nie było 
              sterty kamieni i stosu złota. 
                Gdzie masz skarby? 
               - Och, morrdenamase! 
              - zaklął smok. Łatwo było zrozumieć, że klnie. - Zapętlenie na skarbach! 
              - wskazał łapą jaskinię. - Widzisz tu skarby? 
               - No właśnie, że nie... 
               - Już tylko, odsuń 
              tę strzałę... 
               - Nie odsunę, bo nie 
              wiem, czy nie będziesz chciał podstępnie na mnie uderzyć! 
               - Nie będę, nie będę. 
              Przysięgam i daję słowo honoru! 
               - A tam, akurat ci 
              wie... 
               W tym momencie pękła 
              cięciwa. Rycerz Marghald Closbeander poczuł, że za chwilę znowu 
              się zesika. Smok chrząknął, prychnął. 
               - Spokój, dałem słowo, 
              to nie złamię go z byle powodu - powiedział niskim dudniącym, pewniejszym 
              siebie głosem. 
               Closbeander na wszelki 
              wypadek upuścił łuk i położył rękę na rękojeści miecza, drugą niedbałym 
              gestem oparł na kaksztabanie. Smok poprawił się na taborecie, zgrzytnęły 
              grube drewniane nogi na gładkiej kamiennej podłodze. 
               - Nie skoczę na ciebie. 
              - Milczał chwilę. - Mam dla ciebie propozycję. 
               - A? - pisnął rycerz 
              swój umysł i zmysły kierując na podbrzusze - mokro czy nie? Widać 
              czy nie? Udało się, czy nie? 
               - Jesteś - jak mi się 
              wydaje - elastyczniejszy od ziomków - zagaił niezrozumiale smok. 
              - Odstąpiłeś od rytualnego ataku konno i z kopią - szczyt debilstwa 
              i pomroki. Nie uciekasz z wrzaskiem, nie ciskasz pogróżek... Słowem, 
              można z tobą pogadać - zakończył. 
               - Gadać... - wychrypiał 
              Closbeander wracając umysłem do głowy. 
               "Udało się. Albo 
              nie widać. Na jedno wychodzi." 
               - Zróbmy tak, żebyś 
              mi wierzył: ja teraz wstanę i pójdę tam - wskazał palcem wykutą 
              w skale półkę, zarzuconą stertą skór i tkanin. - Ty sobie siądziesz 
              tu, blisko wyjścia i wysłuchasz mnie. A potem powiesz, mi co myślisz. 
               - Myślę... - dość gamoniowato, 
              ale pewniejszym głosem powtórzył Marghald. 
               Smok przyjął to za 
              dobrą monetę, wstał i wolno pomaszerował do półki, ale nagle skręcił 
              i chwycił w dłoń wielkie złociste naczynie, na widok którego zmysły 
              rycerza zmąciły się kolejny dzisiejszego dnia raz. 
               - Napijesz się ze mną? 
              - zapytał smok trzymając naczynie. - Mam nawet taki mały kubek. 
               Kubek wszedłby na głowę 
              rycerza i służyłby jako prosty złoty hełm. Smok widząc chciwość 
              w oku Closbeandera powiedział: 
               - Spokojnie, to nie 
              złoto. Nie napalaj się. 
               Nalał wina, zrobił 
              dwa kroki i postawił kubeł na podłodze, potem usiadł na ławie i 
              przechylił antałek nad "kubkiem". Zabulgotało apetycznie. 
               Na Marghalda spłynął 
              nagle błogi jasny i miły spokój. "A co mi - pomyślał. - Albo 
              to sen. Albo mnie zabije. To i lepiej, bo do domu wracać nie ma 
              po co, a szwendać po takim świecie już mi się nie chce." Zrobił 
              kilka kroków, podniósł kubeł z zielonym, ale pięknie pachnącym i 
              gęstym płynem, cofnął się o dwa kroki i usiadł na olbrzymim zydlu. 
              Mógłby służyć jako stół, gdyby był wyższy, a tak to tylko dla jakichś 
              hoblitów, czy innego karzels... karłstwa... maleństwa. 
               Łyknął nieśmiało. Wpadł 
              w zachwyt i łyknął mocniej. Zapomniał o smoku. 
               - Niezłe, prawda? - 
              odezwał się tamten. - Nie śpiesz się tak, bo nim wyłuszczę ci sprawę 
              całą padniesz jak sabelt. - Odstawił swój antałek i zatarł szponiaste 
              łapy. - Owoż, rycerzu mój zacny a dzielny... Zwą cię jak? - Marghaldowi 
              zaczęło się wydawać, że zaczął przemawiać jakoś dziwnie, ale - ponieważ 
              rozumiał gada nieźle - nie krytykował jego języka. 
               - Marghald Closbeander. 
               - Marghaldzie, zatem. 
              Mam dla cię propozycję grzeczną... - Splunął i zapytał: - Mogę mówić 
              normalnie? Bez stylizacji? 
               Stylizacja kojarzyła 
              się rycerzowi z użyciem styliska od łopaty, ale ponieważ smok odrzucił 
              - jak słyszał - i tę broń, zgodził się i skinął głową. 
               - Świetnie. Bardzo 
              się cieszę. Tak więc, posłuchaj mnie. Ja tu nie jestem po to, żeby 
              mnie zabijać. Ja tu jestem po to, by ze mną walczyć. Wyczuwasz różnicę? 
              - Nie czekając na przytaknięcie rycerza mówił dalej: - Przyjeżdża 
              tu rycerz, bijemy się, ja go powalam, odzieram ze zbroi, i puszczam. 
              Jak koń poraniony, to dobijam i zjadam. To przecież nic złego, prawda? 
              - Znowu nie poczekał na choćby skinienie głowy Closbeandera. I dobrze, 
              bo znowu by się nie doczekał. 
               - Potem kmiecie, widząc 
              porażkę rycerza, przyprowadzają kolejną jałówkę, i fajnie. Raz w 
              tygodniu dostawa mięsa. Wino mam z innej.. strony... Bo to wasze, 
              to kwas okrutny, a jakbym nawet mógł i chciał, to nie mam komu powiedzieć, 
              że mają mi go dostarczać... No nic. I tak sobie żyję. To, zapewniam 
              cię, nie jest złe życie. Mam tu rozrywki ze swojego kontinuum... 
              Ach, to nie przejdzie... - mruknął do siebie. - Powiem inaczej: 
              mam tu inne rozrywki, których kmioty nie są w stanie dostarczyć, 
              ani - zresztą - nikt inny w tym świecie. Mam zagwarantowany urlop, 
              co pół roku, i spędzam go tak, zapewniam cię, chłopie, że gały by 
              ci wylazły... Emerytura, wysługa lat, ubezpieczenie, proszę ciebie, 
              rozłąkowe, delegacja dekadowa... - Chyba coś wyliczał prostując 
              zagięte szpony, ale rycerz Marghald od długiej chwili przestał go 
              rozumieć. Smok chyba to zauważył, bo znieruchomiał na chwilę, westchnął 
              i oparł łapy na stawach kolanowych. - Ach, przypominasz mi siebie 
              sprzed dwunastu lat... Ech... - łyknął przeciągle. 
               Rycerz też się napił. 
              Naprawdę zacne wino, zacne. 
               - Powiem ci inaczej... 
              Albo - zapytam ciebie: zadowolonyś ze swego tu życia? 
               - Młe... mi... ja... 
              - zastanawiał się chwilę. - Mogłoby być lepiej... Większy dom, kasztelania 
              jakowaś... Miła małżonka, syn dzielny, polowania, harce, igrce, 
              uczty... 
               - No właśnie! - przerwał 
              smok widząc, że Closbeander może tak wyliczać długo. - Jednym słowem 
              - mizerya. I nic się nie polepszy, zapewniam cię. Jesteś coraz starszy, 
              do wojny już nie bardzo zdatny, a i tam łatwiej zginąć w twoim wieku, 
              niż łupów sobie przysporzyć, bo do tego zawsze jacyś młodsi są pierwsi, 
              szybciej siły odzyskują i zgarniają wszystko, co ma wagę i cenę. 
              A co do walki ze smokami... - pochylił się ku rycerzowi i zapytał: 
              - Dużoś smoków widział poza mną? Tylko szczerze! 
               - Ani jednego... 
               - I nie zobaczysz! 
              - zapewnił go smok. - Bo jest nas tu dwóch na Ziemi. A drugi tak 
              daleko, że na koniu nie dojedziesz w życiu. A jeszcze ocean po drodze... 
              Nieważne. W każdym razie - masz tu przechla... Tu nie zapowiada 
              się dla ciebie malinowo, chłopie. 
               - Tu nie, to gdzie? 
              - zapytał Marghald. 
               - O, widzisz? Łapiesz, 
              nie? Tu - nie. A gdzie? Tam, gdzie ci zaproponuję. Słuchaj... Ale 
              najpierw po łyczku. - Wzniósł milczący toast swoją beczułką, rycerz 
              powtórzył gest. Było mu ciepło i miło, czuł się lekko i pewnie. 
              Mocno, i tak... fruwająco... - Więc tak. Mogę ci zaproponować coś 
              takiego: powiedzmy że wyjedziesz do innego kraju i będziesz tam 
              sobie prowadził żywot rycerza. To znaczy tak trochę inaczej... Powiedzmy, 
              że jest taki kraj, gdzie ludzie, czy nie ludzie, ale inne istoty 
              nie znają rycerzy, nie widzieli ich nigdy, boją się ich, jednym 
              słowem. Postaw się na moim miejscu, kapujesz? Osiadasz w przydzielonym 
              zameczku, masz tam spiżarnię i piwniczkę, i parę przydatnych innych 
              gadżetów... I co jakiś czas podjeżdża pod bramę takie coś, powiedzmy, 
              że podjeżdża taki duży rak, nie? Rak, i ten rak wywołuje cię na 
              bój. Ty wiesz, że możesz takich raków osiem załatwić na raz. Więc 
              spokojnie stajesz do walki, łupiesz go po krzyżu, zabierasz jego 
              ekwipunek i puszczasz wolno. On odjeżdża zadowolony, bo spełnił 
              rycerski raczy obowiązek, dostanie swoją ukochaną, swoje jakieś 
              ziemie czy wody, czy coś tam... Rozumiesz? Będziesz jeden wśród 
              obcych i innych, ale mocniejszy od nich i będziesz spełniał rolę 
              czynnika mobilizującego i stymulanta... - Zamilkł na chwilę. - Po 
              prostu - będziesz raczej niezwyciężony, i żył wygodnie. Co jakiś 
              czas będziesz mógł odwiedzić tę plane... tę krainę, poswawolisz 
              sobie i do roboty. Powiedzmy, że raz na pół roku masz dwa tygodnie 
              takich uciech, że głowa mała! 
               - Ale po co to? 
               - Hm... Dociekliwy 
              się znalazł. Po co!.. No choćby po to, by ferment zdrowy wśród raków 
              zasiać. Wiesz, że jak jest staw spokojny i woda w nim stoi za jakiś 
              czas stęchnie, kożuchem się pokryje i zgnije wszystko? Musi być 
              jakieś małe zamieszanie, jakiś ruch... Ty, jak będziesz w krainie 
              tych przykładowych raków, będziesz cierniem w ich oku, ciągle któryś 
              odważniejszy będzie chciał cię pokonać, to jest delikatna stym... 
              To jest takie popychanie do czynu. Tak jak istnienie smoka w tym 
              kraju popycha najlepszych ludzi, takich jak ty, do czynu! 
               - Hm... Dociekliwy 
              się znalazł. Po co!.. No choćby po to, by ferment zdrowy wśród raków 
              zasiać. Wiesz, że jak jest staw spokojny i woda w nim stoi za jakiś 
              czas stęchnie, kożuchem się pokryje i zgnije wszystko? Musi być 
              jakieś małe zamieszanie, jakiś ruch... Ty, jak będziesz w krainie 
              tych przykładowych raków, będziesz cierniem w ich oku, ciągle któryś 
              odważniejszy będzie chciał cię pokonać, to jest delikatna stym... 
              To jest takie popychanie do czynu. Tak jak istnienie smoka w tym 
              kraju popycha najlepszych ludzi, takich jak ty, do czynu! 
               - Nie rozumiem... 
               Smok westchnął, koniec 
              jego ogona majtnął się na boki, brzęknęła jakaś potrącona twardym 
              czubkiem butla. 
               - Posłuchaj, gdzie 
              są najlepsi trefnisie? Skąd się najlepszych sprowadza? 
               - Z... Chargamu?... 
               - Tak. Rozumiesz? Dobry 
              błazen tylko z Chargamu. A najlepsi motywatorzy dla... powiedzym, 
              raków - to ludzie. Rozumiesz dlaczego tak na nich nam zależy? 
               - Rozumiem - powiedział 
              Marghald Closbeander nic nie rozumiejąc. Ale skoro smok powiedział, 
              że jest takim najlepszym człowiekiem, więc... - Mam tylko żyć tam, 
              jakby na wygnaniu? 
               - O! - ucieszył się 
              smok. - Widzisz? Jakby na wygnaniu! Jakby! Bo będzie ci wygodniej, 
              cieplej i milej niż tu. A tu i tak wpadniesz, odwiedzisz rodzinę... 
              - Widząc popłoch na obliczu rycerza poprawił się: - Ale nie ma takiego 
              obowiązku! Masz dwa tygodnie, trzy sakiewki złota i robisz, co chcesz. 
               - No... 
               - No? 
               - Nie wiem... Nikt 
              wcześniej nie proponował... 
               - No bo tylko ja mogę 
              ci coś takiego zaproponować, a mnie wcześniej nie widziałeś. Poza 
              tym - nikomu pokonanemu nie proponuję, a - jak na razie - tylko 
              ty... A! I ten Don Kifot, czy nie Kifot... Nieważne! - machnął szponiastą 
              łapą. - Wchodzisz? 
               - Wchodzę? - zapytał 
              Closbeander szukając w głowie odpowiedzi na niezrozumiałe pytanie. 
              - Gdzie? 
               - Czy zgadzasz się 
              być... takim bodźcem, takim reprezentantem Ziemi na... Gdzie indziej? 
               - A jak nie? 
               - Jak nie, to nie. 
              Napijemy się jeszcze, jak padniesz wyniosę cię przed jaskinię i 
              jedź sobie do swojej żonki, do... 
               - Tak! 
               - Tak? 
               - Tak! - powtórzył 
              mocno rycerz Marghald Closbeander herbu Dzik Ryjący Pod Dębem Z 
              Trzema Żołędziami. - Tak. 
               - Okej! - powiedział 
              smok, zabrzmiało to jak czyjeś imię, Marghald rozejrzał się podejrzliwie, 
              ale nikogo nie zauważył. - W takim razie... - Poderwał się i pomaszerował 
              do ściany. Szarpnął za coś łapą i ściana rozwarła się ukazując swoje 
              wnętrze. Były tam jakieś butle, jakieś skrzynki z szarymi szklistymi 
              ściankami o zaokrąglonych rogach, sterczały jakieś patyki-niepatyki... 
              - Pisać umiesz? 
               - A co ja - kmiot jakiś 
              na pisarczyka wyćwiczony? - obruszył się Marghald. - Jam rycerz... 
               - Tak-tak! - szybko 
              przerwał mu smok. - Przepraszam, rzeczywiście - po co ci to, i tak 
              nie masz czego spisywać?.. - zachichotał do siebie. - Jak cię zwą? 
               - Już mówiłem: Marghald 
              Closbeander herbu Dzik Ryjący Pod Dębem Z Trzema Żołędziami! 
               - Dobra, pamiętam. 
              - Odwrócił się do szafy i wyraźnie powtórzył: - Do rubryki danych 
              osobowych: Marghald Closbeander herbu Dzik Ryjący Pod Dębem Z Trzema 
              Żołędziami. - Coś w szafie zasyczało, jakby kilka kropel wody spadło 
              na rozżarzoną płytę pieca. Ze skrzynki wysunęła się karta pergaminu. 
              Podszedł do rycerza z tym płatem pergaminu, nieobrobionego, o równych 
              brzegach, bez żadnych inicjałów, wyglądającego, jakby dziobało go 
              kilka głodnych kur z dziobami umorusanymi sadzą. Położył kartę na 
              taborecie obok Closbeandera i podsunął mu patyczek jakiś. - Skrobnij, 
              koleś, trzy krzyże tu - trącił szponem kartę. Szpon wbił się w pień. 
              - Ops! Chyba się trochę u... u... - zająknął się. - Utrudziłem! 
               Marghald chwycił patyk 
              i zrobił nim trzy duże krzyże przez całą kartę. 
               - Nie takie... trudno, 
              niech będzie.  
               Smok wyszarpnął kartkę, 
              podbiegł do otwartej szafy i jakby wsunął arkusz do skrzynki ze 
              szklistą ścianką. Ścianka magicznym sposobem rozjarzyła się, coś 
              cmoknęło, błysnęło, zaświergotało, zabrzęczało. Kartka zginęła we 
              wnętrzu skrzynki. Smok odwrócił się i plasnął w łapy. 
               - Jeszcze raz? - zapytał 
              rycerz widząc, że skrzynka pożarła kartę. 
               - Dlaczego? - zdziwił 
              się smok. Obejrzał się przez ramię na szafę i potrząsnął głową. 
              - Nie, transfer w porząsiu. Dlaczego? - Wzruszył ramionami. Odetchnął 
              zadowolony. - No, to mamy tę część z głowy. Teraz tak. Ja ci powiem 
              w krótkich prostych słowach, co cię czeka, napijemy się na pożegnanie 
              i... fru! 
               - Dobrze - powiedział 
              lekki w duchu jak dmuchawiec rycerz Marghald Closbeander. - A ty, 
              powiadasz, też tu robisz... takie... z rakami?.. 
               - Ta. - Smok potrząsnął 
              swoim antałkiem. - Koniec. Ale mam jeszcze dwa. Nie bój mola, nie 
              zabraknie! - zapewnił niezrozumiałymi słowy, zrozumiałą intonacją 
              rycerza. - Robię tu to, co ty będziesz tam. 
               - Ach-cha... 
               - Tak. - Wyszarpnął 
              z przepastnej szafy antałek i szponem wykopyrtnął czop. Pulknęło 
              pięknie i zapachniało bosko. - A to ci jeszcze powiem, chłopie. 
              Że jak po jakimś czasie spotkasz tam, u siebie, jakiegoś bystrzachę... 
              Jakiegoś mądrzejszego od innych, takiego, co ci wyda trochę do przodu... 
              To go zwerbujesz, jak ja ciebie. Rozumiesz? - Nalał rycerzowi po 
              brzegi. Tym razem było to złociste i pieniste, skakało po wąsach 
              Marghalda, kiedy kosztował. Wspaniałe. Bogowie takiego nie mają. 
              - Za każdego takiego jeszcze masz premię. Ale to ci wszystko wyjaśnią 
              podczas trenin... Takiej rozmowy. Wszystko. Kilku złapiesz i jesteś, 
              gościu, ustawiony. 
               - Tak... - rozmarzył 
              się nie wiadomo czemu Marghald. - Ustawio-o-ony... 
               Przepili do siebie. 
              Drugi raz. I trzeci. 
               Potem Marghaldowi coś 
              przypomniało. 
               - Wiesz... tego... 
              A te... dziewice?.. 
               - Dziewice? Co z nimi? 
               - No... chłopi powiadają, 
              że przyprowadzali tu kiedyś, że co jakiś czas... 
               - No. Przyprowadzają, 
              ale... hm... 
               Pytanie Marghalda wyraźnie 
              zmieszało smoka. 
               - No co z nimi robisz? 
               - A co mógłbym twoim 
              zdaniem? 
               - No... pożerać trzeba, 
              czy jak? 
               - Zgłupiałeś - pożerać? 
              - obruszył się smok. - Widziałeś taką kiedyś? Chuda, koścista, krościata, 
              z rzadkim mysim włosiem, na dodatek najczęściej złośliwa, wredna, 
              głupia i mściwa. Dlatego przywożą je przywiązane do pala na wozie. 
              A ja nawet nie odwiązuję! 
               Rycerz Marghald Closbeander 
              chciał powiedzieć, że jego małżonka nie mówiła, że ma tyle sióstr, 
              ale jakoś mu się odechciało. 
               Łyknęli potężnie. Niemal 
              jednocześnie beknęli. 
               - Al.-le... - Język 
              Marghaldowi się nieco plątał, ale w umyśle pozostała mu wątpliwość 
              i nie wiadomo czemu z pijackim uporem chciał ją rozwikłać. - Ale 
              c-so ty z nimi robisz-sz? Nie odwiązujesz i żresz-sz z tym palem 
              raz-z-zem? 
               - Chyba zwariowałeś, 
              Margie! Takie kościary? Skóra i gnaty, i żółć. Gorzkie kwaśne słone 
              łyko! 
               Rycerz Marghald Smutny 
              miał na końcu języka pytanie, skąd tyle wie o smaku, skoro ich nie 
              jada. Ale... 
               "Szkoda, że nie 
              wziąłem żony na wyprawę - pomyślał. - I córek..." 
               - Ja je, proszę ciebie, 
              przesyłam dalej. Niewiela za nie dają, ale zawsze coś się uzbiera. 
              A i kłopotu mniej. Bo jakbym puścił, to by mi jeszcze ją z powrotem 
              za rok, albo i za trzy te cwane buraki podsunęli. Bo wiesz, jak 
              ktoś jest taką dziewicą to już na wieki, na zawsze i niezmiennie... 
               - Ale co z nimi robisz? 
               O oku Marghalda zapalił 
              się cwany błysk. 
               - O wa! Ja - nic! Ja 
              przesyłem do centrali. A oni tam podobno legiony straceńców... Nie 
              rozumiesz? - Marghald pokręcił głową. - Eskadry desperatek robią... 
              Takie komanda śmierci... Kumasz - jad w oku, zaciśnięte zęby... 
              Mord w sercu... 
               - Ta. Wy-pi-pisz- wym-maluj 
              moja żonecz... Nie dałoby ś-ś-się jakoś... sprowadzić ją... 
               - Co? 
               - Nic-ss... 
               - Właśnie. - Smok uniósł 
              antałek. Był ciężki, łapa się zakołysała, ale utrzymał naczynie. 
              Rycerz też. - No to wypijmy. Zdrowie tych... - zachichotał. - Walpurgii! 
               No to i wypili... 
               - Spowadzić? - zapytał 
              smok i podrapał się jednym, elegancko odgiętym szponem po głowie 
              nad uchem. - Czemu nie? 
               - Och, i c-sóreczki.. 
              Ipkh! - czknął już nie tak smutny rycerz Marghald. - Fszys-skie 
              tszy... 
             
             |