Za
oknami wieczór przeciągał się leniwie - niczym syty kot pod dłonią
pana - stwarzając wrażenie, że jest dłuższy niż w rzeczywistości.Długi
jesienny wieczór, mokry, chłodny jak jęzor psa, który spotkał na
polu nie zamarzniętą jeszcze kałużę.
Hondelyk poprawił się
w fotelu, przesunął bose stopy, podkulił palce rumiane od ciepła
bijącego z kominka. Chwilę przyglądał się z zainteresowaniem ewolucjom
swoich stóp, które kręciły się, kurczyły i prostowały palce, rozwierały
je na kształt wachlarza i zwijały. Obcisłe skórzane spodnie, z nogawkami
ciemniejszymi tam, gdzie chroniły je długie buty i nieco jaśniejszymi
wyżej, nie kryły kształtu długich mocnych nóg. Był wysokim mężczyzną,
co widać było nawet gdy siedział - zajmował fotel, zydel, na którym
opierał łydki a część nóg i tak jeszcze wisiała w powietrzu między
oporami. Jedna ręka opierała się o stół w pobliżu kufla, druga leżała
na brzuchu. Głowę odchylił na wysokie oparcie, kręcił nią to patrząc
na płomienie w kominku, to zerkając na Cadrona. Na szczupłej wydłużonej
twarzy malował się teraz spokój i syte rozleniwienie, ale można
było z oczu, ich oprawy i bruzd wzdłuż nosa wyczytać, że migiem
mogą przekształcić się w twardą maskę, której wyraz zapadnie w pamięć
temu, kto ją na oblicze Hondelyka wywoła. Skórzane buty z wysokimi
cholewami stały w prawidłach nieco z boku, parowały. Cadron widząc
to pochylił się i przesunął odrobinę, sprawdził zewnętrzną stroną
dłoni jaka ilość ciepła dociera do butów, okręcił je żeby sechł
drugi bok.
- Daj spokój, i tak
już nigdzie dzisiaj nie będę wychodził - mruknął Hondelyk przeciągając
się. Trzasnęły stawy, ręka sięgnęła po wysoki kufel z grzanym piwem.
- Jutro może pójdę
na ten ich targ, zobaczę co tu jest... Posiedzimy jeszcze ze dwa
dni i ruszamy. Popas nam się przydał, ale ciągnie mnie dalej.
Ktoś zapukał do drzwi.
Cadron zerknął na Hondelyka i pokiwał głową z wyrzutem: "Wykrakałeś!",
potem podniósł się ze stęknięciem, strzepnął poły zadartego kaftana.
- Otworzyć?
Ruszył do drzwi nie
czekając naprzyzwolenie; Hondelyk dogonił go słowami:
- A otwórz, otwórz!
- zsunął nogi z zydla. - Poczełee... - ziewnął potężnie. Cadron
zatrzymał się. Rycerz wyszarpnął prawidła i wsunął bose stopy w
ciepłe choć jeszcze wilgotne buty. Wstał, przytupnął i usiadł .
Machnął ręką przyzwalająco.
Cadron zrobił dwa kroki
i pociągnął skobel.
- Czy twój pan zechciałby
udzielić mi kilku chwil, dla pewnej ważnej i bezzwłocznej sprawy?
- zapytał przybyły.
Hondelyk popatrzył
przez ramię. Ciemności korytarza skrywały pytającego, światło z
lamp i kominka zasłaniał Cadron. Sługa stał w milczeniu, czekał
na polecenia rycerza.
- Cadronie, wpuść gościa
- rzekł Hondelyk wstając.
Przybysz przestąpił
próg i pochylił głowę w ukłonie. Nie pozwolił sobie na brak dworskości
- oczy ukrył jak należy pod powiekami i trwał w skłonie akurat tyle,
żeby wyrazić szacunek gospodarzowi. Potem wyprostował się i pofolgował
ciekawości. Sam był wysokim młodzieńcem, trzymał się prosto i swobodnie.
Na młodej gładko wygolonej twarzy usadowił się czerstwy rumieniec,
najpewniej nie tylko jesienny przymrozek był jego przyczyną. Oczy
miał ciemne, okolone długimi rzęsami, powodzenie u dziewek murowane.
Pod prawym okiem widniała mała myszka, ale nie szpeciła młodziana.
Włosy, jasne i długie, ciasno związane rzemiennym rzemukiem z tyłu
głowy a potem obcięte, wyglądały jak niewytarty pędzel golibrody.
Ładnie i oszcz,ednie szamerowany kaftan z rękawami do łokci zgrabnie
układał się na szerokiej piersi, spod kaftana wystawała cienka koszula
z mornowej przędzy. W ręku trzymał burkę. Za broń miał ciężki, bogato
zdobiony rapier na cienkim pasie, na nogach wysokie buty, podobne
do Hondelykowych. Prawie nie ubłocone, a więc nie przybył piechotął.
Hondelyk skinął ręką na Cadrona, wskazał gościowi drugi, przysuwany
przez sługę fotel. Młodzieniec podziękował,rzucił burkę na podłogę,
zręcznie odsunął broń i usiadł. Gospodarz uniósł kufel.
- Grzanego piwa nie
odmówicie.
- Z przyjemnością -
powiedział przybysz. - Psia pogoda. Ale! Zapomniałem... - poderwał
się - prezentacji. Jestem Jalmus, syn Krotobachawego, pana na zamku
Gaycherren.
- Mnie zwą Hondelyk
- powiedział gospodarz sięgając do dzbana. Nalał gościowi i sobie,
po czym dźgnął naczynie. Cadron zrozumiał gest, pochwycił dzban
i wyszedł.
- Miło mi cię widzieć,
panie. Nudno tu, co prawda nie miałem okazji przyjrzeć się okolicy,
dopiero ranom tu zjechał, ale rad jestem, żeś mnie odwiedził. Od
samotnego picia piwa jedno jest tylko lepsze: picie piwa w kompanii.
Zgodnie pociągnęli
z kufli mocnego, ciepłego płynu pachnącego chmielem, korzeniami
i miodem. Gość blizał wargi.
- Nasz gród podupada
- powiedział. - Od dwu lat. Jakem wrócił z dworu księcia Filby Wielkookiego...
- Wybałuchem poza oczy
zwanym - uśmiechnął się Hondelyk.
- A tak, ale to dobry
pan i mądry...
- Nie przeczę, też
go znam.
Młodzian milczał chwilę,
a potem powiedział z powagą.
- Jeśli pozwolisz,
panie, wrócę do sprawy. Otóż dwa lata temu gród kwitł, rolni krzątali
się po polach, mieszczanie handlowali, kupcy ciągnęli do nas dwoma
krzyżującymi się szlakami. Targi mieliśmy znane. Wszystko można
było kupić: mięsa na czarno wędzone, tkaniny ze wszystkich stron
świata, ryby przez rusych na słońcu suszone, nawet powozy, jakie
kto chciał...
- Byle były czarne
i na dwóch kołach - wtrącił Hondelyk.
- Słucham?
- Wybacz. Taki żart
sobie przypomniałem. Mów dalej.
- Kwitła cała okolica.
Ale dwa miesiące przed moim powrotem nadciągnęło na nas przekleństwo,
fatum jakieś. - Uniósł kufel i pochyliwszy przetoczył po stole.
Rant dna zahurkotał. - Zagnieździła się tu zaraza fruwająca, zrazu
smokiem zwana, ale potem, jakby się wszyscy zmówili, że miano smok
to zbyt wielki honor dla tego smroda, więc nazwano go francą. Okolica
zamiera, a już myśl o tym, że akurat ta bździna na psy nas sprowadza...
- Jak to bździna, panie,
dlaczego się jej nie pozbędziecie? - zacął Hondelyk, ale wszedł
Cadron z pachnącym dzbanem i słodka woń zapanowała nad wszystkimi
zapachami w izbie. Sługa postawił dzban na zydlu,. rycerz zaś wskazał
mu krzesło przy kominie. - Jak czyrak doskwiera, to go ciąć trzeba
- powiedział do Jalmusa..
- Ale musi to zrobić
cyrulik doświadczony - uśmiechnął gość się szeroko. Zaraz jednak
spoważniał: - To skrzydlate obrzydlistwo zasiedliło kopiec-jaskinię
nie opodal martwego obrzecza, na styku grzędy wzgórz pól i lasu.
Ma tułów większy od największego wołu, karbowany, jak glizda, niektórzy
mówią, jak szynka szpagatem obwiązana. Skrzydła ma jak gacek, chwost
długi na piętnaście łokci, cztery łapska z pazurami, które drą konie
na strzępy a zbroje na kawałki. No i ryj, ma się rozumieć odpowiedni...
jak antałek, żeby go w jajca kopnęło! - uzupełnił zawzięcie i nagle
przypomniawszy sobie gdzie jest, przyłożył rękę do piersi. - Wybacz,
panie, ale ta zmora... Najpierw nic specjalnego się nie działo,
łaziło to, owcę albo cielę zeżarło, trudno. Wola taka i już. Nawet
ciekawiej zaczęło być, młodzieńcy podjeżdżali francę, ostrzelali
z łuków i wracali zadowoleni. Chłopi spalić próbowali i z toporami
chodzić, ale kilku w strzechę kopnęło i przestali się zabawiać.
Kupcy czasem z nudów brali przewodnika i podchodzili stwora, w końcu
smoki rzecz niezwyczajna. No, ale potem się zaczęło. Ten stwór,
jak się okazało, żre, a i owszem, barany i gęsi, co złapie, potem
pożera korę i młode drzewa, jak bóbr czy co, a przekąsza wapnem
ze wzgórza nieopodal jaskini. I czy to wapno, czy drewno, czy jeszcze
co, natura jego może, dość, że... - rozłożył ręce - No... Jak by
tu rzec... Odchody jego - uśmiechnął się kwaśno - one okolicę na
psy sprowadziły. Chodzi franca do rzeki i tam się wypróżnia. No
i tu się zaczyna piekło: smród okrutny! Kolor woda ma taki, że na
sam widok wnętrze się człowiekowi wywraca, a jak nawet spłynie pierwsza
fala, a ktoś niebacznie się napije, umiera z boleści; tak wyjących
ludzi nie widział nikt, nawet na wojnie. Nigdy nie wiadomo, kiedy
ta gnida pójdzie do rzeki, to raz... - Wyprostował kiuk. - Kupcy
nas omiją, bo kilka razy trafili akurat na wodę skażoną, to dwa.
Po trzecie, odłogiem coraz więcej ziemi leży. Chłopstwo złe, głodne,
w rozboje się bawić zaczęło. Ci, na dole rzeki, też pretensje do
nas mają, że niby na naszej ziemi, to trza zabić. No i po czwarte
- ściszył głos, przygryzł dolną wargę - srom na wszystkie okoliczne
ziemie idzie. Mówią na nas: obsrańce. Ani do panny w konkury uderzyć,
bo konkurenci zatykają nosy i to wystarczy, żeby panny się odwracały.
Nie honor zasrańca na męża wybrać, rodzice dziewek na pośmiewisko
nie dadzą. No i tak tu teraz żyjemy: skarbczyk chudnie, lada dzień
na żebry pójdziemy. Studnie śmierdzą niczym... - nie wytrzymał i
splunął . - Wybaczcie, jak o tym mówi, to piana człowiekowi na usta
wychodzi.
- To dlatego przed
każdym obejściem beki stoją i nawet stawy pokopane gdzieniegdzie?
- Ale ta woda i tak
cuchnie, tyle, że się od niej nie umiera. Jedyna rzecz lepsza przez
francę to piwo, warzą teraz je uczciwie i hojnie doprawiają, bo
inaczej nikt by nie pił.
- Ciekawe rzeczy opowiadasz,
panie. - Hondelyk uniósł kufel i powąchał nieufnie. Potem z ulgą
przepił do Jalmusa. - Pierwsze, co winniście byli zrobić: zabić
plugastwo. Dobrze mówię?
- Pewnie. Nawet próbowaliśmy.
Dlatego coraz mniej młodych mężczyzn w okolicy. Już bez dwóch siedemdziesięciu
leży po cmentarzach, rozdartych, spalonych i stratowanych. O rolnych
już nie wspomnę. Podejść do francy się nie da: kły, pazury, ogień
i chwost. Strzały łuczników nie przebijają skóry i rogoży. Las podpaliliśmy
to odleciała i wróciła na zgliszcza, w ciepłym popiele się wytarzała
i tak srnęła do rzeki... - Wstrząsnęło nim to wspomnienie. Odstawił
kufel, rzucił okiem na Cadrona, ale giermek siedział nieprzenikniony,
dłonie ułożył na kolanach i głaskał je jakby go łamały na deszcz..
- Nie idzie jej ubić...
- Ogniem strzyka? -
zainteresował się Hondelyk.
- Potężnie.
Gospodarz poruszył
głową jakby chciał pokiwać ze zrozumieniem. W ostatniej chwili powstrzymał
się, że gość to dostrzegł, więc Hondelyk roześmiał się i klepnął
w kolano. Jalmus zmrużył oczy.
- Gościł w naszej okolicy
szarlatan bywały w świecie. Powiedział, że franca zwie się Pirróg.
Podjął się nawet walki. To znaczy nie z mieczem czy łukiem, charławy
był jak to magister, ale pod jego kierunkiem zapory żeśmy budowali,
żeby Pirróga od wody i wapna odciąć, las paliliśmy, faszerowane
smołą byczki podrzucalim... Oj, czegośmy nie robili! - Pokiwał głową.
- Spać francy nie dawaliśmy, wilczych dołów nakopalim, wodę struliśmy,
jedenaścioro okolicznych zmarło jak się napili. - trzepnął z całej
siły pięścią w kolano. - I nic.
Westchnął, podniosząc
zagniewane i smutne zarazem spojrzenie na Hondelyka. Rycerz milczał.
Na dole, w karczmie ktoś na całe gardło wywiódł smętnie:
Zasrani mi grają,
zasrani śpiewają!
Sam zasrany chodzę,
zasranicę wo-odze-ę!
Hondelyk słyszał
słowa, wskazał palcem podłogę ze zrozumieniem i współczuciem. Potem
sięgnął po świeży dzban, nalał do obu kufli. Jalmus nie wytrzymał:
- Nic mi nie
powiecie, panie?
- A co mam powiedzieć?
Nie wy jedni cierpicie, plugastwa na świecie w bród... Wiedźmina
wam trzeba, ot co!
- Jakiego tam wiedźmina!
- obruszyłł się Jalmus. - Przecz to bujdy dziecinne, które tylko
gmin może sobie rozpowiadać, bo i w nim się zrodziły, a i chłopi
wiedźmina nie wspominają, bo na głupcy wyjść nie chcą... Gdym pobierał
nauki na dworze księcia Filby, doszły mnie słuchy o pewnym człowieku
zacnym. Słuchałem tego jak zwyczajnych bajd, ale potem pogadałem
sobie ze skrybą księcia. To niemal krajan, z wioski Gęsia Woda,
i on potwierdził te baje. A niedawno, jakem mu napisał co się u
nas dziejeto odpisał. Wszystko tam o tym człowieku było, że rozmawiał
o nim z księciem. Ten zaś człowieka owego dobrze zna, bo w komitywie
znakomitej byli...
- Ach tak?
- Tak mówił - szepnął
Jalmus skonfundowany ironią w głosie Hondelyka.
- No dobrze. Ale co
dalej?
- Ów człek to mężny
rycerz, fachman niezrównany, co już niejednego stwora odesłał do
piachu. Może więc i Pirróga zaszlachtować!
- No to go wezwijcie
i po kłopocie.
- Dlatego tu przybyłem...
- Nie rozumiem?
- Sądzę, że wy, panie,
jesteście tym człowiekiem, choć imię inne nosicie - powiedział Jalmus
szeptem, pochylając się do Hondelyka.
Rycerz cmoknął i powiedział:
- Albo... Co was będę
męczył. Nie wiem, czy o mnie wam mówił Zelman, ale owszem, podejmuję
czasem takiej roboty. Ale ostrzegam tani nie jestem...
Jalmus poderwał się
i wyciągnął ręce ku powale.
- Chwała Najwyższemu!
Jużem zaczynał wątpić...
- Poczekaj, na moje
warunki przystajesz?
- A jakie są?
- Pięćset okrąglutkich,
złociutkich...
- Tak. Ale zabijesz
ją, panie?
- Jeśli nie ja ją,
to nie będziesz nikomu płacił.
Młodzieniec usiadł
nieśmiało na brzeżku fotela.
- Jest jeszcze coś...
- powiedział patrząc w podłogę, więc nie zauważył szybkich, porozumiewawczych
spojrzeń Cadrona i Hondelyka. - Trochę mi nie honor o tym... Ale
Zelman mówił, że wy, panie, możecie przyjąć postać dowolnego człeka,
i niczym on sam dobro czynić, przy okazji splendoru temu dodając.
- Podniósł na Hondelyka rozognione, błagalne spojrzenie.
- Ja? Ktoś jednak waści
naplótł bzdur! W wiedźmina nie wierzycie a w jakiegoś takiego...
przemnieńca już tak!? To dopiero bajdy gminu, kminu i pospólstwa!
- O, to zupełnie inna
sprawa. Zelman powiadał, jest takie zwierzę, w dalekich krainach,
to się zwie kameleniec...
- Xameleon - odruchowo
poprawił Hondelyk.
Jalmus uśmiechnął się
i pokiwał głową jakby chciał zakrzyknąć: "Mam waści!"
- Xameleon, macie rację,
panie. To zwierzę przybiera postać jaką chce, natura jego taka.
I wy,, również tak umiecie. Zelman powiedział, że jesteście mimikrant.
- Wyrwę jęzor temu
skrybie! - powiedział rozzłoszczony Hondelyk. - Spalą mnie kiedyś
przez jego gadulstwo...
- Zapomniałeś, że on
z tych stron, panie. Tu miał braci, trzech a został jeden z winy
francy.
- Mów dalej...
- Chciałbym... Żebyś
to pod moją postacią... zrobił, panie - wyjąkał młodzieniec. - Jestem
najmłodszy, dwóch braci starszych, dwór niebogaty... Gdybym to ja...
No, niby zabił Pirróga, dostanę każdą dziewczynę, wiano sute...
Nie trzeba by było z braćmi się wadzić. A i dziewczyna jest... -
dodał rozmarzony. - Sprzyja mi, sama powiedziała, ale póki tu smród
panuje i gówniana śmierć, nie śmiem kasztelana o jej rękę prosić.
- Kasztela-a-na?...
Jalmus energicznie
pokiwał głową.
Oczy Hondelyka, błękitne,
jak zauważył gość po wejściu do izby, ściemniały i stały się podobne
do ciemnego burzowego nieba. Równie groźne i zwiastujące niebezpieczną
przygodę. Długą chwilę penetrowały duszę Jalmusa, potem na moment
przeniosły się na Cadrona. Sługa zrozumiał nieme polecenie, wstał
i wyszedł z izby.
- Najpierw podpiszesz
waść pewien dokument - powiedział wolno Hondelyk. - To warunek.
Pierwszy dopiero, ale jeśli nie spełniony, to i gadać będziemy tylko
o piwie. Musisz wybaczyć mi podejrzliwość, nie mam zamiaru kończyć
na stosie z powodu czyjegoś skąpstwa albo niewdzięcznej głupoty...
Ot, podpiszesz przyznanie do gwałtu na sierocie, dwóch kradzieży
i krzywoprzysięstwa...
Jalmus poderwał się
z fotela.
- Ja?
- Ty, panie. Jeśli
kiedyś przyjdzie ci do głowy oskarżyć mnie o czary, użyję tego dokumentu.
To mój pancerz.
W oku młodzieniec błysnęła
skra.
- A ja? Też powinienem
mieć gwarancję.
- Masz moje słowo!
Jalmus walczył ze sobą.
Wszedł Cadron. I on, i Hondelyk wiedzieli, że Jalmus chce powiedzieć:
"Moje słowo nie wystarcza, a twoje tak", ale się nie odważył. Hondelyk
pomógł mu:
- Przecież polecał
mnie Zelman.
Gość głośno sapnął.
- Dobrze. A co do ceny?
- Mówiłem: pięćset.
- Tak... Myślałem...
Że pod postacią... drożej?
- Podałem ci cenę ostateczną.
Sługa wręczył młodzieńcowi
kartę pergaminu. Na stole postawił gliniany polewany kałamarz i
pióro.
Jalmus przeczytał dokument,
spurpurowiał, podniósł wzrok na Hondelyka, ale napotkawszy bezwzględne
spojrzenie jęknął, sięgnął po pióro, dźgnął w otwór i złożył podpis.
Cadron szybko odebrał
dokument. Hondelyk uśmiechnął się.
- Jeszcze jedno, pieniądze
teraz. Jeśli mam wystąpić w twoim imieniu, to musisz tu już zostać.
Nie może być tak, żebyś walczył z Pirrógiem i jednocześnie kasztelance
romence śpiewał. Ty wyjdziesz dopiero, gdy ja wrócę. Dlatego musisz
teraz iść po pieniądze...
- Mam je na dole, przy
koniu. - Jalmus uśmiechnął nieśmiało. - Gdybyś zginął, mnie spalą,
prawda? Bo tu jestem i tam będę...
- Nie, gdybym zginął,
będzie tam moje ciało. A świadkom zawsze możesz głupotę zarzucić.
- No tak. - Jalmus
ruszył do drzwi.
- Czekaj. Powiedz słudze,
że zostajesz w karczmie na kilka dni. A może też wyjedziesz.
- Słusznie, mogliby
się niepokoić - przyznał młodzieniec.
Wyszedł.
Cadron zwinął pergamin,
sięgnął do stojącego w kącie kuferka, i bez atencji wrzucił dokument
do środka.
- Nie wierzysz w jego
moc - stwierdził Hondelyk. Wyciągnął nogi w kierunku ognia i z wilgotnych
butów znowu zaczęły ulatywać smużki pary. - Ale dotychczas nikt
nie próbował złamać danego słowa?
- Dotychczas zawsze
się wywiązywałeś z zobowiązań...
- Raz nie!
- Stawałeś dzielnie,
świadkowie byli. Splendoru nikt nie odbierze. No i oddałeś połowę
zapłaty - roześmiał się Cadron.
Hondelyk pokiwał głową,
pstryknięciem paznokcia wydobył z dzbana głuchy dźwięk i westchnął.
- Tom się już napił.
- popatrzył na Cadrona, sługa bez słowa podszedł do złożonych pod
ścianą trzech kufrów i otworzył największy, wyjął zeń duże zwierciadło
i strąciwszy wiszący na haku pęk wonnych ziół, zawiesił je. Hondelyk
przyjrzał się. - Dużo nie będzie trzeba zmieniać - mruknął.
- W ogóle bym się nie
zmieniał. - powiedział Cadron. - Gdybyś zabił Pirróga w swoim imieniu,
dostałbyś od kasztelana więcej i... I...
- No właśnie. Mzy to
raz próbowałem? - potwierdził z goryczą Hondelyk. Odwrócił się od
lustra , zgrzytnął zębami. - Pod swoją postacią po pierwsze boję
się, po drugie, nie wychodzi mi. Jak jestem pod maską, proszę bardzo!
I odważnym, i przemyślny, i zręczny...
- Stawałeś przecież
kilka razy - bez wiary wtrącił sługa.
- I co z tego? Drobne
sprawy, żadnej sławy i omal nie zginąłem. Nie-e. Widać taki mój
los: xameleon. Pogodzić się trzeba i tyle.
Otworzył szeroko usta,
poruszył wargami żeby poodsłaniać zęby, potem - trzasnęły zawiasy
- żuchwą prawie dotknął piersi. Ręką trącił ucho, pociągnął je w
dół, przycisnął do głowy, przekręcił trochę. Pomajstrował przy brwiach
- podniósł do góry, naciągnął, puścił. Na schodach rozległy się
szybkie kroki, Hondelyk zerknął w kierunku drzwi, ale nie odsunął
się od lustra.
Wszedł zdyszany Jalmus.
Lewą rękę przyciskał do brzucha coś kryjąc pod połą kaftana. Zamknął
drzwi i przycisnął je tyłkiem.
- Oto pieniądze - oświadczył,
wyciągając cztery sakiewki. Zerknął na odbicie Hondelyka w lustrze.
- Po sto dwadzieścia pięć w każdej. - co innego chciał powiedzieć,
patrzył chwilę zdezorientowany i nie wytrzymał: - Mieliście, panie,
inne oczy, niebieskie... A teraz?...
Hondelyk obojętnie
skinął głową, Cadron podszedł i odebrał woreczki, zapraszając gościa
do stołu. Potem wrócił do skrzyń i wyjął porządnie poskładane ubranie.
- Musisz się przebrać
- powiedział rycerz. - Ja wezmę twoje rzeczy, broń będę miał swoją.
Pamiętaj potem powiedzieć, że rzeczy wyrzuciłeś, bo cuchły. Konia,
powiesz, że pożyczyłeś, bo nie bojący i ułożony specjalnie. - Hondelyk
przesunął się tak, by widzieć w zwierciadle odbicie gościa. - Wybacz
mi moje miny, ale... - otworzył usta jakby podstawiał je cyrulikowi
do rwania zęba - przymierzam się do twojego wyglądu. - Przycisnął
uszy do czaszki, potrzymał chwilę a gdy odjął ręce, Jalmus przysiągłby,
że miały inny kształt i inaczej trzymały się głowy. Gospodarz zerknął
na Cadrona. - Poczęstuj nas winem - polecił.
Jalmus, wpatrujący
się w Hondelyka, nie zauważył, że Cadron wsypał do jego pucharka
zawartość pojemniczka wydrążonego w małej kości. Gospodarz wypił,
oddał kielich Cadronowi. Jalmus również pociągnął tęgo. Hondelyk
chrząknął, wrócił do stołu.
- Przebierz się - powiedział.
Jalmus wstał, zrzucił kaftan i zaczął odpinać guziki koszuli.
- Rano mnie nie będzie,
we wszystkim musisz słuchać Cadrona. Rozumiesz? We wszystkim!
- Tak...
- Nie wolno ci wychodzić
z tej izby. Ani na krok i ani na chwilę. - Wyjął z rąk sługi puchar
i dopił resztę wina. Gość podążył w jego ślady. Cadron dolał obu
mężczyznom. - To nic, że piętro całe wykupiłem, powtarzam: ani na
krok. Bardachę, za przeproszeniem, będziesz miał i rozrywkę, jadło,
napoje... - Hondelyk przepił do Jalmusa i odstawił puchar. - I w
ogóle... słuchaj, proszę, Cadrona. To mój przyjaciel i wspólnik,
moje drugie ja.
Gdy młodzieniec został
w bieliźnie, Hondelyk wskazał przyszykowane przez Cadrona odzienie
a sam przejrzał rzeczy Jalmusa. Młodzian był o pół głowy niższy
od niego, więc Hondelyk wybrał tylko to, co mógł bez obawy o śmieszność
włożyć na siebie - kaftan, pas. Odłożył rapier, a resztę wskazał
palcem. Cadron zgarnął to i zaniósł na ławę. Jalmus pośpiesznie
założył lekki domowy strój przygotowany przez sługę.
- Zaraz będziesz tu
miał miłe towarzystwo, ale przedtem odpowiedz mi na takie pytania...
Po dwóch kwadransach
droga do jaskini francy, ukształtowanie terenu, zawołanie bojowe
rodu Jalmusa i ich ulubione przekleństwa, umiejętność posługiwania
się kuszą, toporem, sznurem besardyjskim - nie kryły przed Hondelykiem
tajemnic. Kiedy Jalmus, zmroczony ziołami zaczął zasypiać, Hondelyk
sam przetaszczył młodzieńca do sypialni i ułożył na łożu. Po wśliznęła
się śliczna dziewczyna, dygnęła uprzejmie przed nie zwracającym
na nią uwagi Hondelykiem i przemknęła do sypialni. Cadron prychnął
z politowaniem.
- Zawsze mi się wydaje,
że za bardzo dbasz o wygody tych...
- Nie żałuj, Cadronie
- rzucił Hondelyk wyjmując broń i oglądając ją przy świecy. - Jeśli
chcesz...
- Nie, dziękuję. Wolę
zwyczajne dziewuchy.
Hondelyk wzruszył ramionami
- jak chcesz; zatrzymał się nad przygotowaną bronią, zastanawiał
chwilę.
- Myślę, że mówisz
tak tylko z przekory - Hondelyk przeciągnął się . - Obudzisz mnie
godzinę przed świtem.
Podszedł do ławy, zmiótł
z niej ubranie Jalmusa, usiadł, ziewnął potężnie. Cadron podał mu
miękką skórę olbrzymiego niedźwiedzia. Rycerz ułożył się i nakrył
skórą. Ziewnął jeszcze raz.
- Nie-e-e... myśl,
że mnie nie dziwi... Gdy jako Hondelyk odparłem z mikrym oddziałem
hordę Bocwanów, poklepano mnie po ramieniu i tyle. A gdy pod postacią
Prachera rozprawiłem się z marną setką tychże, Pracher dostał tytuł
menaskuła i dwa wozy bogactw. Zawsze tak jest, czy to damę serca
zdobywam wierszami i pieśnią, czy najeźdźcę przeganiam, czy niedźwiedzia
ludojada morduję... Pamiętasz... Prawie ubiłem pod swoją postacią
Blekberdę, a Lucienis ją dobił, fetowali go jakby cudu dokonał.
A niedługo potem było odwrotnie: w zastępstwie Lochnaja prawie zatłukłem
Gambasa, ale czas mi się skończył i musiałem jako Hondelyk dokończyć
roboty. I co? Omal mnie w smole i pierzu nie wytarzali, bom jakoby
niehonornie postąpił... Nie dane mi być bohaterem. Przekleństwo
nade mną czy czart wie co. Tak to idzie, że łaski tłumu nie zaznaję,
jakbym miał dla innych tylko żyć, nic dla siebie.
- Jak to, nic? - szepnął
Cadron. - Przecież ty wiesz i ja, i ci, za których stajesz...
- A tak, tak... Ale
to już nie to...
Cadron westchnął, splunął
na palce i powygaszał wszystkie świece. Po czym łożył dwa polana
do ognia, usiadł w fotelu i przygotował się do czuwania.
* * *
- Jalmus wytłumaczył
mi, że nie ma tam miejsca dla konia, zostaniesz w zagajniku...
Ogier szedł równym
stępem, nie zareagował na słowa Hondelyka. Juczna klacz z tyłu zarżała
cicho, ale urwała jakby wystraszona.
- Smród okrutny - zagaił
Hondelyk, nie zrażony milczeniem ogiera. - Jeśli to rzeczywiście
jest Pirróg, powinieneś się cieszyć, że cię nie biorę ze sobą. -
Pociągnął wodze klaczy. - Ty ciesz się również. - klacz onieśmielona
zapachem nie rżała już nawet tylko wietrzyła głośno i parskała.
Hondelyk-Jalmus dotknął myszki pod prawym okiem. - Do takich rzeczy
najtrudniej się przyzwyczaić... Ale za to nikt nie wątpi z kim ma
do czynienia.
Roześmiał się cicho
przypominając sobie zaskoczenie chłopa, na którym jako Jalmus wymusił
kwaterę nocleg poprzedniego popołudnia. Chłopina jąkał się i kajał
za warunki niegodne syna jednego z miejscowych możnych. Proponował
jedzenie i zerkał ponaglająco na córki, ale Hondelyk-Jalmus podziękował
za jedno i drugie, zostawił klacz i ekwipunek w obórce chłopiny,
by resztę dnia spędzić na rekonesansie. Teraz z grubszawiedział
gdzie się udać i jak spełnić robotę.
Pokonali garb wzgórza,
Hondelyk ściągnął wodze. W połowie stoku zaczynał się młody las,
niżej drzewa były starsze, czerniały pomiędzy nimi miejsca po niedawnych
pożarach. Te czarne plamy tworzyły duży okrąg, w centrum powinna
się znajdować nora francy. Przez placki spalenizny wąwozami przebijał
się wąski strumień, wpadał do zadrzewionej kępy i wypływał; nawet
z tej odległości widać było zmianę koloru wody. Na brzegach strugi
wypływającej z leża stwora nie było żadnej roślinności. Dopiero
kawałek dalej pojawiały się kępki zieleni. Były to osty, nadzwyczaj
wybujałe, oblepiuchy, częściowo zanurzone w wodzie, kostropawie,
jadowicie żółte i ślepiączka; normalny człowiek, a nawet bydło omija
je z daleka. Tylko wsiowe znachorki, te głupsze, mogły się nimi
interesować.
Hondelyk zrozumiał
teraz, dlaczego wysiłki miejscowych nie przyniosły sukcesu. W rzadkich
laskach tylko głupiec wysyłałby konnych, piesi zaś nie byli tu nawet
uciekać a co dopiero walczyć. Z zachodu do niecki przylegało wzgórze,
niegdyś zalesione - atakujący widziani przez stwora mogli co najwyżej
hamować, by na ytłkach nie wturlać się w jego łoże. No a z północy
i wschodu była struga i gołe, zachwaszczone teraz, kiedyś pewnie
uprawne pole. Tam można by rozwinąć linie, ale Pirróg takie właśnie
pola wybierał do walki. Tu mógł podskakiwać i walić się całym pancernym
ciałem w piechotę, mógł grzmocić chwostem konie i pieszych , no
i razić ogniem, smrodem i wyglądem. .
- To robota dla jednego
- podsumował Hondelyk
Przejechał kawałek
garbem do spotkania z drugim wzgórzem, przy czwartym drzewie zeskoczył
na ziemię. Przywiązał konie, ale tak ściągając węzły, by po bardzo
mocnym szarpnięciu puściły. Poluzował popręg ogiera i rozjuczył
klacz. Wybrał ze stosu dwa zwoje lin, trzy pakunki sieci, dziwny
topór - lekki, ale na bardzo długim stylisku, równie lekki niby-paradny
miecz, którego głownia została wykuta z pręgowanego metalu. Rapier
odpiął od pasa, cisnął na stos, a przypasał ów niezwyczajny miecz.
Chwilę stał nieruchomo jakby pogrążony w modlitwie, tymczasem oczy
Jalmusa, ciemne jak stary jantar z Bochledo, biegały od złożonych
na trawie juków do odłożonego stosu, sprawdzały czy rzeczywiście
wszystko gotowe. Potem zaczął pogwizdywać.
- Gwizdanie wiatr wywołuje
- powiedział. - A przydałby się dzisiaj, do tej śmierdzącej roboty.
Wyjął jeszcze z juków
szarfę, obwiązał sobie nią twarz, a do lewego przedramienia przywiązał
mały flakonik z wydrążonego rogu. Potem zarzucił na lewe ramię oba
zwoje sznurów, na wierzch nałożył sieci, przykrył to wszystko toporem,
pod pachę wsunął rapier i chwyciwszy niedbale kuszę i kołczan spojrzeniem
obrzucił konie. Ogier stał nieruchomo i przyglądał mu się uważnie,
klacz przestępowała z nogi na nogę, ale żadne nie wydało z siebie
dźwięku.
Hondelyk ruszył po
stoku w dół długim krokiem, mocno wbijając obcasy w darń. Im bliżej
dna kotlinki, tym bardziej skracał krok i przystawał co chwilę.
Między drzewami zwolnił jeszcze bardziej, odsunął zasłonę z ust
i nosa, krzywiąc się, nawet ułożył usta jak do splunięcia, ale powstrzymał
się i podniósł zasłonę. Przełożył kołczan na plecy, naciągnął kuszę
i założywszy strzałę, ostrożnie ruszył naprzód. Szedł niemal niesłyszalnie,
omijał kupy uschłego listowia, odgarniał wolno gałęzie; zresztą
drzewa wkrótce zaczęły rzednieć a krzaki zniknęły zupełnie, na ziemi
zaś leżały nie zwiędłe liście, ale brunatna ich warstwa niemal bagienna.
Smród potwora, rozkładającego się poszycia i gnijącego mięsa unosił
się w powietrzu gęsty i ciężki jak wilgotna, zbutwiała kotara. Hondelyk
zatrzymał się, odszpuntował flakonik i skropił szal. Aromat, ostry
i chłodny jak świeżo wykuta i schłodzona klinga zdusił fetor, ale
rycerz wiedział, że to chwilowe. Po kilkunastu krokach zaczął się
ugór, najpierw nadpalone drzewa, bez konarów, ale pnie tylko osmalone,
potem drzewa wypalone do połowy, dalej same już kikuty pni. Wzrok
sięgał przeciwległego skraju lasu i wbitego weń wzgórza z odgryzionym
kawałem zbocza, na którym Pirróg zakąszał wapnem. Z prawej, w odległości
pięćdziesięciu kroków widniał nieduży kopiec, zupełnie łysy z ciemną
szczerbą u nasady. Stamtąd waliła para, szara z żółtymi pasmami,
chwilami zamiast mętnych obłoków pojawiało się zwykłe w upalny dzień
falowanie powietrza jak nad ogniskiem czy pustynną wydmą. Hondelyk
pochylił się i zaczął skradać do kurhanu. Zaszedł go od tyłu, szybko,
ale bezszelestnie położył na ziemi kuszę, topór i rapier, starannie
rozpostarł na ziemi trzy sieci, obok zbuchtowane obie liny. Wolno,
żeby nie dźwięczała stal wysunął z pochwy miecz i delikatnie wbił
go w ziemię. Pod nogami coś zabulgotało, poczuł drżenie gleby, znieruchomiał
z ręką wyciągniętą do miecza, ale bulgotanie ucichło, natomiast
rozległo się głośne pierdnięcie a potem syk u wylotu nory. Hondelyk
wzdrygnął się, szybko zerwałz atyczkę flakonika i wylał całą zawartość
na szarfę. Odrzucił naczynie, chwycił ciężki przegniły kloc walający
się pod nogami, chwilę trwał nieruchomo, a potem zamachnął się i
cisnął nim w kierunku włazu do nory. Trafił celnie, chlupnęło błoto.
Hondelyk wytarłszy rękę o nogawkę spodni, chwycił sieć. Pochylił
się i czekał.
W norze coś zabulgotało,
jakby zawrzał potężny sagan gęstej bryi, buchnęła brudnożółta para
i z otworu wychylił się łeb Pirróga. Z boku i z tyłu widać było
tylko wąską, wykrzywioną ku dołowi szczelinę pyska z obwisłymi faflami
i trzy grube krótkie rogi chroniące dziurę ucha. Pirróg strzelił
kłębem pary, towarzyszył temu wysoki świst a pod koniec strugi ukazało
się z paszczy kilka długich jęzorów ognia. Poczwara wysunęła się
jeszcze o krok, niezgrabnie kołysząc łbem na długiej szyi pokrytej
łuską. Hondelyk odwinął rękę z siecią, ale Pirróg zatrzymał się,
cofnął głowę i charknął jeszcze mocniejszą strugą pary. Płomienie
też były dłuższe i obfitsze. Hondelyk przykucnął. Pirróg czknął
i zaczął wyłazić z nory. Gdy ukazała się tylna para nóg i groziło,
że potwór zaraz zacznie się rozglądać, a nie tylko tępo wpatrywać
w pole przed, sobą Hondelyk cisnął siecią. Rozwinęła się wachlarzowato,
ciężarki na końcach sztywników zaczęły opadać pierwsze i sieć znakomicie
wymierzona opadła na Pirróga. Gadzina szarpnęła skrzydłami, ale
niemrawo, zrobiła jeszcze jeden krok, w tym czasie Hondelyk chwycił
zwoj liny. Zakręcił nad głową pętlą i rzucił, ale pośpieszył się
- lina przeleciała nad znieruchomiałym stworem. Szarpnął więc z
powrotem, drugą pętlą trafił w głowę, błyskawicznie zaciągnął w
sak z sieci i puścił.
Pirróg poczuł, że dzieje
się coś dziwnego, zaczął kręcić pyskiem wciągając powietrze do bulgocącej
gardzieli. Hondelyk posłał mu, nie mierząc pierwszą strzałę. Odbiła
się od zrogowaciałej skóry na pysku. Druga strzała - prosto w paszczękę!
Franca hyrknęła zdziwiona i rozzłoszczona, Hondelyk krzyknął radośnie,
nałożył następną strzałę i znów trafił w pysk. Pirróg zapomniał,
że chciał rzygnąć ogniem, okręcał się wolno, a Hondelyk szył strzałami
z kuszy. Większość odbiła się od pancerza, ale Pirróg okręcając
się nadepnął w końcu na koniec sieci, uwalił się z rykiem, odsłaniając
podbrzusze. Rycerz szybko wyjął z kołczana trzy strzały oznakowane
jasnymi bełtami , zdjął ostrożnie z ich grotów skórzane pochewki,
i starannie wymierzywszy posłał pierwszą w brzuch stwora. Trafił
w łapę i strzała poszybowała rykoszetem w pole. Druga utkwiła w
brzuchu, trzecia również. Hondelyk odetchnął z ulgą, szarpnął leżącą
na ziemi linę, szybko nawinął ją na przedramię, sklarował i pomachawszy
w powietrzu pętlą cisnął jeszcze raz. Mierzył w nogę stwora, szarpiącą
i drącą sieć, ale nie trafił. Ściągał linę chcąc powtórzyć rzut,
lecz gad uwolnił już jedną tylną łapę, a ogniem przepalił sieć krępującą
pysk. Lada moment wysunie paszczę z więzów. Hondelyk zarzucił celnie
ostatnią sieć, chwycił topór i kuląc się tak, żeby kałdun Pirróga
osłaniał go przed jego własnym wzrokiem podbiegł do miotającego
się stwora, machnął się potężnie i ciął po stawie tylnej nogi. Przeciągły
ryk zawibrował , majtający się bez celu swobodny ogon gada świsnął
i trafił Hondelyka w biodro. Rycerz wyleciał w powietrze jak uderzona
packą mucha, wywinął kozła i ciężko gruchnął o ziemię. Chwilę leżał
nieruchomo.
Pirróg zauważył lecące
ciało i zachrypiał radośnie. Spod ogona bluznęła z pierdliwym bulgotem
struga żółto-sino-brązowo-czarnych odchodów. Stwór szarpnął się,
wychylił łeb z otworu w sieci, ale majtająca się bezładnie tylna
noga powodowała, że sieć kołysała jego głową. Dlatego strumień wrzącej
pary trafił nie w Hondelyka lecz przeleciał wysoko nad ziemią. Rycerz
poczuł ostry amoniakowy zapach, szarpnął się, przeturlał po ziemi,
zerknął przez ramię, poderwał i kulejąc pognał do pozostawionej
broni. Łeb stwora obracał się za nim, ale bezmyślne ruchy nóg powodowały,
że strugi pary, gazu i ognia nie doszły celu. Hondelyk wrócił do
wbitego w ziemię miecza, podjął także rapier Jalmusa i tak uzbrojony
pobiegł w drugą stronę kurhanu. Ślizgał się w cuchnącym błocie,
powietrze z ciężkim jękiem wyrywało się z płuc. Zachlapana błotem
szarfa zdawała się nie przepuszczać powietrza, więc zerwał ją i
niemal zatchnął się ciężkim fetorem, przyprawiającym o łzy i pieczenie
w gardle. Poczuł, że oddech ma coraz płytszy i coraz bardziej bolesny,
ale dobiegał już do Pirróga, miotającego się, machającego przednią
łapą i ryczącego z bólu i wściekłości. Tylna, nadcięta toporem,
sterczała świeżym kikutem z siną kością, urywkami mięśni i ścięgien.
Hondelyk wymierzył dokładnie i wsadził rapier pomiędzy płyty grzbietu,
przyszpilając lewe skrzydło potwora. Zostawił broń w ciele i przesunął
się ku jego głowie, zerkając czujnie na uderzający po drugiej stronie
ciała ogon. Pirróg nie zareagował na rapier wbity pod szkliwiaste
rogoże, ale gdy Hondelyk zbliżył się do szyi zamierzając ciąć, łeb
gadziny miotnął się w tył. Hondelyk uderzył słabo, a przyuszne rogi
trafiły go w brzuch.Upadł na plecy zostawiając miecz płytko tkwiący
w szyi. Pirróg majtnął głową sięgając podnoszącego się Hondelyka,
a potem uderzył go jeszcze raz. Walący się ponownie w gnojowicę
rycerz usłyszał ohydny trzask i ryk, od którego zafalowało rzadkie
błoto, huknęło walące się w lesie drzewo, a potem miękka kurtyna
spadła na jego uszy. Szarpnął się do tyłu, byle poza zasięg pyska
stwora, poderwał na kolana, runął w maź, podniósł jeszcze raz i
udało mu się ustać. Odwrócił się do Pirróga. Mętniejące źrenice
patrzyły się z nienawiścią w jego oczy, kikut łapy kreślił koła
na tle nieba, ale z przeciętej szyi, zerwanej do końca bezmyślnym
ruchem stwora buchała bura ciecz parując na chłodzie poranka. W
ciężkim trującym powietrzu rozszedł się nowy fetor. Hondelyk odszedł
kilkanaście kroków. Zdarł z siebie śmierdzący kaftan, odwrócił go
na drugą stronę i przetarł twarz. Potem zwymiotował.
- Co tu jeszcze...
- wychrypiał do siebie. Dotknął piersi, trąconej pyskiem gada i
jęknął. Ostry ból szarpał stłuczone biodro. W piersiach kłuło i
piekło. - Miecz... zabrać. Kusza może zostać, rapier - musi. Och...
sznury trzeba i może sieci... A, pal je licho, niech Jalmus łże,
że narzucił przypadkiem...
Najchętniej nie wracałby
do francy, ale wiedział, że trzeba. Odczekał, aż gadzinie zmętniały
rogówki. Pokuśtykał dokoła, znalazł swój topór, jednym uderzeniem
odłamał rękojeść rapiera klingę zostawiając w ranie, obszedł potwora
jeszcze raz. Przystanął przy głowie i uderzył z całej siły w nadoczne
rogowe wyrostki. Były kolorowe, wręcz tęczowe, dziwne na tym gadzie,
jakby smoczy bóg ulitował się w ostatniej chwili i jednym niedbałym
maźnięciem ozdobił swoje ohydne dzieło. Odrąbał oba i nie oglądając
ruszył do koni. Przed wspinaczką na stok umył twarz i ręce nad strudze,
która za kilka tygodni miała toczyć znowu czyste wody.
Umyślnie nie zmieniał
ubrania i miał przez to kłopoty z końmi, ale gdy pojawił się w obejściu,
w którym spędził noc wiedział, że wieść o zabiciu Pirróga błyskawicznie
obleci okolicę. O to chodziło. Wykąpał się w beczce prawie wrzącej
wody, kazał po trzykroć ją zmieniać. Do ostatniej wlał butlę wyciągu
z paulinki i sagan winnego octu gospodarza. Ale i tak, gdy skończył,
wydawało mu się, że smuga smrodu wlecze się za nim gdziekolwiek
się ruszy. Było mu to obojętne. Zwalił się spać na piernaty gospodarzy
im zostawiając ucztowanie i radosne śpiewy a potem pijackie ryćkanie.
***
- Może to niezbyt
miłe - powiedział już pod własną postacią do oniemiałego z podziwu
Jalmusa - ale musisz jeśli nie nałożyć , to przynajmniej zabrać
ze stajni wór ze swoim ubraniem, zapłać dobrze gospodarzowi, bo
rzeczywiście smród z tego wali okrutny. Będzie nieraz okadzać stajnie.
Dalej... Masz też tam rękojeść rapiera. Co do Pirróga - mówiłem:
liny, sieci, kusza, miecz, pamiętasz? - Jalmus kiwnął głową. - Tu
masz jedną płytkę znad oka, drugą zatrzymam na pamiątkę, możesz
powiedzieć, że upadła ci w błoto. Przy okazji poszukiwań przekopią
ludziska to pole, też zysk. - Krzywiąc się podniósł rękę z pucharem,
podejrzliwie powąchał zawartość. - Wszystko mi zajeżdża tym świństwem.
- Łyknął. - Jest jeszcze jedna sprawa, dla ciebie, panie, mało przyjemna.
- Ja też mam jeszcze
jedną sprawę - wybełkotał Jalmus. - Ale we łbie mi się kołuje. Wczoraj
jeszcze widząc was, jakbym w zwierciadło patrzył...
Hondelyk mrugnął do
Cadrona.
- To już nieważne.
A jeśli o sprawach, to najpierw moja. Kładź się, waść, na stole.
Nie możesz wszak calutki zdrowy, nie posiniaczony chociażby, pokazać
się na zamku. Potrzebne ci blizny bojowe - rzekł bez odrobiny kpiny.
Jalmus odstawił swój
kielich i szarpnął koszulę. Za oknami rozległy się chóralne okrzyki.
- To na twoją cześć
- powiedział Hondelyk - Powiesz, że mój sługa cię opatrywał, ale
już nie można zwlekać. Nie ściągaj koszuli...
Jalmus położył się
na brzuchu i w oczekiwaniu bólu zacisnął pięści. Hondelyk mieczem
spłazował kilka razy młodzieńca nie zwracając uwagi na jego syki.
Potem, niezadowolony z efektu szarpnął koszulę i przeciągnął ostrzem
po jego plecach. Przyklepał koszulę, na białym materiale zalśniły
kropelki krwi.
- Dobrze. Jeszcze to...
- wskazał Cadrona stojącego już przy stole ze świecą w ręku. - Wszyscy
widzieli, że masz opalone włosy - przekręcił Jalmusowi głowę i niemal
całkowicie spalił warkoczyk-pędzel związany rzemykiem. Oddał świecę
Cadronowi a gdy młodzieniec odwrócił się, uderzył go pięścią w twarz.
Jalmus runął na podłogę. - Mógłbyś ty to robić - mruknął Hondelyk
z niezadowoleniem.
- Ja? A za co? I kto
by mi na to pozwolił?
- A tam!...
Przykucnął nad Jalmusem,
dwa razy uderzył twarzą chłopaka o podłogę. Wstał i z niezadowoloną
miną. Cadron szybko odwrócił Jalmusa i spryskał mu twarz zimną wodą.
Młodzieniec zamrugał , jęknął, dotknął palcami puchnącego policzka.
- Wybacz, ale trzeba
było...
- Wiem, nie szkodzi.
- Jalmus dziarsko poderwał się z podłogi. Zupełnie nie przejmował
się tym co zaszło, w jego oczach palił się jakiś dziwny ogień. Hondelyk
najpierw wziął go za radość z udanej transakcji, ale Jalmus zdawał
się nie pamiętać po co tu przyszedł. - Panie, wiem... Moja prośba...
To znaczy... Och, muszę ci powiedzieć... - Chwycił kielich i wypił
duszkiem. - Ja nie mogę bez Ajsei!
- Bez kogo?
- Ajseja - powiedział
skonfundowany Jalmus. - Ta dziewczyna, która... No wiesz, panie...
Ja z nią dwie noce...
Hondelyk zmarszczył
brwi, potem uśmiechnął się:
- Nie.
- Ale ja nie mogę...
Nie oddycham, jak na nią nie patrzę!
- No to będziesz żył
dotąd, dopóki ci starczy powietrza.
- Kpisz sobie ze mnie
i słusznie, ale to nie jest zwyczajna dziewczyna...
- Właśnie: to nie jest
zwyczajna dziewczyna - potwierdził Hondelyk.
- To i mówię... - Jalmus
dosłyszał wreszcie szczególną intonację gospodarza. Zamarł z otwartymi
ustami. - No jakże to? Przecież...
- Daj spokój, Jalmusie,
daj spokój. Idź... - Hondelyk okrążył młodzieńca, wcisnął mu do
ręki zawiniątko z łuską Pirróga i rękojeścią rapiera, objął go ramieniem
i pociągnął w kierunku drzwi. - Kasztelankę masz, zapomniałeś? -
Jalmus usiłował stawiać opór, ale uchwyt palców Hondelyka stwardniał.
- Zastanów się i wybierz, dobrze radzę.
- Nie wi...
- Tak!
Jalmus westchnął i
pochylił głowę. Za oknami buchnął ryk kilkudziesięciu, może kilkuset
gardeł. Hondelyk okręcił młodzieńca i wskazał okno ruchem głowy.
- Trochę mi niezręcznie...
- mruknął Jalmus. - W końcu nie ja zabiłem...
- No to się nie przechwalaj
przesadnie - zaśmiał się Hondelyk. - Jeszcze ci to wezmą za skromność,
a tej nigdy nikomu za wiele. Żegnaj.
Otworzył drzwi i przepchnął
gościa przez próg.
- Ot i koniec. - ruszył
do stołu, chwycił kielich i podszedł do okna. Gdy buchnął wrzask
na widok wychodzącego Jalmusa, zapytał Cadrona: - Masz jakiś pomysł,
gdzie się udamy teraz? Jakieś słuchy?
- Nie starczy ci?
- Czy ja wiem? A co
mam począć? Siedzieć przy kominku i słuchać pieśni sławiących pogromców
potworów? - w głosie Hondelyka nie trzeba by długo szukać goryczy.
- Wolę coś robić...
Cadron sięgnął do kieszeni
i podszedł do Hondelyka. Odchrząknął i uśmiechnąwszy się podał mu
pierścień.
- Co to... Na me zdrowie?!
- Hondelyk wpatrywał się w gigantyczny kamień, z wyraźną purpurową
kropką gdzieś w głębi przeźroczystego, soczystego błękitu. - Przecież
to... Nie!?? To największe Kini-Ka-Oko jakie kiedykolwiek widziałem!
- Nie tylko ty - przyznał
Cadron. - To chyba jest w ogóle największe Kini-Ka-Oko. Godne królów!
Widać Jalmus z nie byle jakiego rodu pochodzi, skoro takie prezenta
dziewce robi.
Hondelyk drgnął i wytrzeszczył
oczy na Cadrona.
- Coś ty powiedział?
On to dał Ajsei?
- Tak.
Rycerz przeniósł spojrzenie
z twarzy Cadrona na pierścień, z pierścienia na sługę, jeszcze raz
na kamień. Wybuchnął gromkim śmiechem, zatoczył się i zaryczał,
waląc pięścią w kolano. Oparł się o stół, rzucił przed siebie pierścień
i wpatrując weń, rżał co sił. Cadron podszedł bliżej, uśmiechał
się nie zarażony nieprztomną wesołością pana, ale nie rozumiał,
o co temu chodzi.
- Cadronie... - Hondelyk
wytarł łzy wierzchem dłoni, pociągnął nosem. - Wiesz, co? Wiesz
co? - Parsknął jeszcze jedną salwą śmiechu. - Od zabijania smoków
dużo popłatniejsze jest prowadzenie zamtuza! Ale temat na filozoficzną
dysputę? Co?
Wstał i wytarł przedramieniem
łzy. Parsknął jeszcze raz, zerknął w kierunku okna. Znowu przejechał
rękawem po załzawionych oczach. Popatrzył na spoważniałego towarzysza.
- I tak pewnie zawsze
będzie...
|