Ma'ysie
Idissa wyjęła kształtną rękę z dzbana i pokazała wszystkim wylosowaną
kulę. Sama - jakby bojąc się wyroku - nie patrzyła jeszcze w tej
chwili na nią. Pierwszy roześmiał się jej brat, M'her Oblitas,
ale księżniczka wciąż jeszcze pełnym napięcia wzrokiem wpatrywała
się w zebranych. Dopiero gdy ojciec, M'her Kasedelia, szacowny
gospodarz, sapnął w obfite wąsy, a matka, Me'yre Sino, plasnęła
w dłonie i wzniosła je na wysokość ust, dziewczyna popatrzyła na
trzymaną kulę i widząc jaskrawą żółć westchnęła czy też odetchnęła,
a potem postąpiła krok w bok i zawołała:
- Niech ta kula przejdzie
we władanie Ouatesaby!
Odwróciła się i cisnęła
kulą w ogromne palenisko komina, jednego z sześciu odgrzewających
salę. Nie było jeszcze tak zimno, ale skoro M'her Kasedelia
kazał palić - niech będzie. Siedziałem dość blisko paleniska, było
mi gorąco, musiałem zdjąć kaftan, inaczej pot kapał mi do misy,
a przecież potrawy były wystarczająco słone. Siedziałem blisko,
więc kiedy drżąca ręka zawiodła księżniczkę i ciśnięta przez nią
kula pechowo uderzyła w wystające polano i wytoczyła się na salę,
poderwałem się pierwszy, chwyciłem kulę i celnie posłałem w samo
płomieniejące piekło paleniska. Zanim
ktokolwiek zdążył choćby jęknąć - było po wszystkim. Obojętnie usiadłem
na swoim miejscu i zająłem się odcinaniem płata mięsa z jędrnej
percówki. Me'yre Sino podniosła się i podeszła do córki,
by łagodnie ale dumnie przytulić ją do swej piersi, a potem poprowadziła
na miejsce obok siebie. Skinienie palca gospodarza spowodowało,
że służba rzuciła się do dzbana i wyniosła go szybko z sali, pewnie
na podwórze, gdzie reszta dziewczyn, miała sięgać po kule, budować
swój los, szczególnie ta, która wyciągnie kulę purpurową.
Mistrz Podewer, przychylny
nam jak scorpion cielakowi, wpił we mnie swoje spojrzenie czarnych
oczu. Widziałem to nawet kątem oka, zresztą - co tu kryć - spodziewałem
się tego, więc musiałem zauważyć palące spojrzenie. Poza tym spojrzeniem
nie miał mistrz niczego do zaoferowania, ale w tej głuchej krainie
i to wystarczyło, by został nadwornym magiem. Obok niego maślane
gały wytrzeszczał pijany kanclerz... Zapomniałem jak się zwał.
Padaer Bregon
łyknął cierpkiego wina z Tohlassy, na dodatek mocno rozcieńczonego
wodą, otarł wąsy i zapytał nie poruszając ustami:
- No i jak?
- Ciepła - mruknąłem
naśladując go. - Musiała ją wylosować.
- Yhy - mruknął Padaer
Bregon.
- Podewer musiał się
postarać - dodałem.
- Oczywiście. Gdy odprawiał
modły wypuścił kulę z rękawa. Przedtem kazał rozpalić ogień, żeby
dziewczę miało jak pozbyć się podgrzanej kuli. Mag! - prychnął z
pogardą.
Pociągnąłem wina z
wodą.
- On ma w sobie tyle
magii - mruknąłem - że starczy mu może na utrzymanie w cieple własnych
jąder.
- A i to musiał skorzystać
z wełny i usługi jakiejś dziewoi - uzupełnił Padaer Bregon.
- Mniej więcej tak
myślę - zgodziłem się. Wpiłem się zębami w wyborny soczysty kawałek
mięsa, oderwałem jędrny kawał i z przyjemnością zacząłem go obrabiać
zębami. - Mogę jeszcze wina?
- Nie. Jutro pracujemy.
Wiedziałem! Trudno
by zapomnieć, wszak po to tu przybyliśmy. W końcu Sance i Muel jeszcze
przed zmierzchem pojechali w góry z czteroma jucznymi końmi. Odsunąłem
puchar z winem i zająłem się percówką. Minstrele przestali zawodzić...
przepraszam - kwilić, jakąś smętną opowieść. Me'yre Sino rozpłakała
się tak głośno, że wypuściłem soczysty kęs i popatrzyłem na nią.
Musiała się zdenerwować losowaniem, i teraz skorzystała z okazji,
by dać ujście emocjom. Siedzący obok małżonek, M'her Kasedelia,
nasz pracodawca, położył rękę na jej ramieniu. Jedynym, który się
nie przejął był kanclerz Jakiś Tam, trzymał w lewej ręce potężny
gnat wieprzowy, dwa psy delikatnie oskubywały kość z mięsa. W końcu
ręka opadła z kolana pod stół i do pary ucztujących dołączyły dwa
inne, zakotłowało się; nagle kanclerz otworzył kuleczki oczu i ryknął
przeraźliwie, gdy poderwał się i uniósł rękę z rozcapierzonym palcami
zobaczyliśmy, że z zakrwawionej dłoni wystają tylko trzy palce.
Kilka dam jęknęło, Me'yre Sino, porzuciła płacz i tragicznym gestem
wyciągnęła ręce do służby - nie wiedziałem tylko, czy chodziło jej
o pomoc, czy usunięcie grubasa z jej oczu. Kanclerz ryknął raz jeszcze,
potem zarechotał i pokazał wszystkie palce.
Ach-ach! Jakaż świetna
sztuczka! Och, co za poczucie humoru!
Salwy śmiechu przetoczyły
się przez salę.
Wychyliłem się do Padaera
Bregona.
- Nie mają tu tyle
tego kwasu, żebym się upił na tyle mocno, by docenić kunszt tego
błazna - mruknąłem.
- To nie błazen, to
kanclerz.
- A czy to ma tutaj
jakieś znaczenie?
- Nie. Tylko że błazna
to mi żal, siedzi tam smutny czegóś...
***
Z przełęczy widok
rozciągał się przepiękny - plamy lasów i zagajników mieniły się
wszystkimi możliwymi kolorami, może poza niebieskim. Niemal każde
drzewo dorobiło się własnej barwy, rywalizowało z sąsiednimi kolorem,
przez co te bliższe lasy widać było jak z odległości strzału z łuku,
choć znajdowały się o pół dnia drogi. Z jakiejś hali odrywały się
wstęgi mgły i ulatywały do góry by przelać się przez grań i zniknąć
nam z oczu. Nasz szlak, choć ozdobiony przez naiwnych wieśniaków
różnokolorowymi wstążkami, pękami piór, ułożonymi na ścieżce z kolorowych
kamyków wzorami, wydawał się w tym otoczeniu lichą tandetną ozdóbką,
pstrą wstążką w otoczeniu wspaniałych bogatych, szlachetnych szarf.
Ale ten był najważniejszy.
I choć przedzierające się przez nierówne chmurki słońce ostrymi
sztychami oświetlało poszczególne fragmenty krajobrazu, jeszcze
go zdobiąc, zalewając wspaniałym niebiańskim złotem, nie skierowaliśmy
się w żadnym z tych pięknych kierunków. Brnęliśmy tym jednym, najmniej
ciekawym.
Co kilkanaście kroków,
najczęściej w kolejnej plamie kolorowego wzoru, widzieliśmy ślad
albo ślady kopyt kuców Muela i Sance i ich jucznych koni. Dziesięć
dwanaście godzin wyprzedzenia. Wszystko zgodnie z planem. Obejrzałem
się do tyłu. Miecz Padaera Bregona, jego ukochany Saphyr,
z pracowicie szczerbioną głownią, połyskiwał już wyjęty z pochwy
i przygotowany do walki. Pozostali kompani - Oltz-kusznik, Ubertia-kusznica
i miecznik Ghreda również nie drzemali w siodłach. Padaer
Bregon syknął przez zęby, zatrzymaliśmy się. Ruchem głowy przywołał
nas do siebie. Udawaliśmy wszyscy, że nie wiemy o chodzi. Rzucił
mi flakon z miksturą. Ubertia jęknęła. Zeskoczyłem z konia, odszedłem
na bok i łyknąłem potężnie. Nalewka z pieluny z dodatkiem grysalu
popłynęła przełykiem, odwróciłem się do Oltza i cisnąłem mu flakon,
a sam już pochylałem się opierając jedną ręką o zimny głaz. Nalewka
dotarła do żołądka, ale ten nie zamierzał wpuszczać cuchnącego,
gorzkiego, palącego gościa do swojej komory - wysłał na spotkanie
całą zawartość swojego mieszka, fala torsji podrzuciła mną, ryknąłem
jak dławiony pętlą łoś i - było po wszystkim. Za mną usłyszałem
jak po kolei wszyscy członkowie frachtalii rzygają głośno
i obficie. Kiedyś, na Quatesaboo, jak to było dawno!, zapytałem
Padaera po co to robimy, a on bez słowa wziął z talerza błyszcząca
do tłuszczyku, pękatą kiszkę i drasnął jej bok końcem noża. Flak
pękł i parująca zawartość zaczęła wypełzać na talerz.
- Tak wyglądałby twój
wypakowany żarciem kałdun tknięty nożem, szablą albo szponem - powiedział
padaer. - A teraz - wziął do ręki pomarszczoną suchą figę
- zobacz co się dzieje z tym.
Domyśliłem się już,
co się stanie - nic. I tak się stało. Master nadciął skórkę, potem
chwycił ją w dwa palce i pociągnął.
- Widzisz? Mogę naciągnąć
i nawet zaszyć tę ranę - pokazał mi jak to robi, a potem cisnął
figę w moim kierunku.
Chwyciłem ją i zjadłem.
A co miałem zrobić? Nafaszerować kiszką? Kiszkę, zresztą, też zjadłem.
Na wspomnienie owej
demonstracji zaburczało mi w zadowolonym z udanego kontrnatarcia
żołądku.
- Fuj, świnia - rzuciła
Ubertia ocierając usta wierzchem dłoni. - W takiej chwil myśleć
o żarciu!
Miałem wielką ochotę
podrażnić się z nią trochę, ale powstrzymałem się. W końcu - jestem
prawą ręką padaera Bregona i kiedyś odłączę się, założę własną
frachtalię i... i zawsze będę pamiętał, żeby mieć pod ręką
napęczniałą kiszkę i suchą figę.
Padaer Bregon
skorzystał z chwilowego rozszerzenia ścieżki i przyśpieszywszy krok
swojego wałacha przysunął się do Ubertii. Zerknął do tyłu i - mimo
że w tym momencie gapiłem się na zapadnięty po lewej stronie od
drogi parów - postanowił jakoś usprawiedliwić swoją obecność u boku
kuszniczki.
- Pamiętasz dlaczego
należy zmusić smoka do wyciągnięcia szyi?
- Oczywiście. - Wyprostowała
się w siodle, wypięła do przodu biodra i chwilę tak trwała prostując
kości. - W siodle szyi znajduje się miękka, nieosłonięta plama,
nieco jaśniejsza od pokrytego łuską ciała. Tam trzeba zapuścić bełt,
najlepiej zatruty. - Zwróciła głowę do mistrza i nieco ją pochyliła;
czekała i pytała.
- No. Tak właśnie -
odetchnął Padaer. - Nie robiłaś jeszcze tego...
- Ale mówiłeś mi o
tym... - Chyba zrozumiała, że po prostu chciał do niej zagadać i
przypomniała sobie o mnie więc dodała: - ... mistrzu.
Mistrzu, zabarwiłem
swoją myśl drwiną. Dwa dni temu, kiedy obudziłem się i postanowiłem
porozkoszować się plastrem zasłużenie słynnej sateherchańskiej wędzonki
mijałem izbę mistrza z gębą wypełnioną pachnącym mięsiwem, kiedy
usłyszałem jakiś głos. Nie wiem dlaczego stuknąłem w drzwi i wszedłem.
Ale Padaer Bregon, jeśli wzywał to nie mnie, a pewnie i nie
wiedział, że coś mówi. Ubertia siedziała na jego łożu do pasa obnażona,
pewnie niżej też, a mistrz leżał na jej łonie niczym osesek i ni
to całował, ni to ssał jej obfitą pierś. Zamarłem jak ostatni cynder
i gapiłem się na nich długą chwilę, aż ślina z wypełnionej mięsem
gęby polała mi się na pierś. Ubertia uśmiechnęła się samymi oczami
i wtedy odzyskałem władzę w członkach, wypadłem z izby na palcach
i pognałem do siebie. Chwilę potem przyszła do mnie dziewka z cyrremas
pani zamku, Me'yre Sino i miotaliśmy się po łożu do rana.
Ale chyba przez cały czas przed oczami miałem swojego mentora i
mistrza, człowieka, który zabił jedenaście smoków, leżącego z twarzą
ulokowaną pod piersią krzepkiej kobiety, zatraconego w przyjemności
całowania jej dużych twardych cyców.
Ozdoba składającego
się z dwu tuzinów dziewczyn cyrremas, Ranchida, miała o wiele
mniejsze.
Ale słodkie i spełniające.
Och, tak!..
- A pamiętasz dlaczego
należy od zabitego ciała smoka... - ciągnął Padaer Bregon.
Ach, Mistrzu, Mistrzu... Po co te wysiłki? Wszak ja wiem, że po
prostu chcesz popatrzeć w oczy Ubertii. - ... należy odciągnąć jego
odchody?
- No tak - odpowiedziała
kuszniczka. - Z tego samego powodu, dla którego należy od razu po
zabiciu zabrać jak najwięcej piór i wyrwać szpony - gdy się zapali
wszystko i odchody mogłoby się spopielić - wzruszyła ramionami.
- A w łajnie mogą się znajdować kamienie seicherron, czyli
smocze perły.
Otworzyłem usta, ale
zmilczałem. Kiedy ja pierwszy i jedyny raz powiedziałem o smoczych
odchodach "łajno" mistrz poderwał się i huknął mnie w
ucho aż przez dwa dni musiałem nadstawiać drugiego ucha, chcąc usłyszeć
co do mnie mówią. "Łajno - powiedział Bregon - to domena świń.
Smok jest stworzeniem nieskończenie wyższym. Nie kalaj go tylko
dlatego, że nań polujemy i zabijamy". Ale od tego czasu minęło
trochę czasu i nie byłem kobietą. Ubertia popatrzyła wyczekująco
na padaera Bregona, jakby chciała zapytać czy ma jeszcze
jakieś pytania, a ja pomyślałem jeszcze, że padaer ma już
swoje lata i że nie będzie do końca życia uganiał się za smokami
i że kiedyś się ustatkuje i zacznie korzystać z owoców swojej pracy.
Może właśnie z kuszniczką Ubertią? A Oltz? Kusznik, który ją przywiódł
do naszej frachtalii? Czy łączy ich coś poza miłością do
ciężkich i ostrych bełtów i pieszczeniem cięciw?
Obejrzałem się na Oltza,
kiwał się miarowo na swojej klaczy i - oczywiście - przecierał płatem
miękkiej dwustronnie grysowanej skóry kuszę. Zupełnie nie zwracał
uwagi na to, co działo się dokoła. Pozostali kompanierzy od wczoraj
czuwali na skałach za i nad wylotem z jaskini smoka. Sieciowi Sance
i Muel mieli w nocy rozwinąć przygotowane wcześniej sieci, tak,
by gdy obudzimy smoka i wypadnie z pieczary został choć częściowo
skrępowany a przynajmniej zaskoczony. Prócz tych dwóch znajdował
się tam jeszcze miecznik Ghreda, najmłodszy i najbardziej narwany
członek naszej frachtalii. Trzeba być narwanym, żeby podjąć
się wabienia smoka na siebie, sobą właściwie. I nie można być starym,
bo nie ma starych mieczników we frachtaliach.
Droga zawinęła się
wokół zbocza i zsunęła ze zbocza w dół. Mój koń potknął się o kamień,
kopyto, choć owinięte płatem skóry, wydało niezbyt głośny, ale w
głębokiej ciszy donośny dźwięk. Padaer Bregon obejrzał się
i zmierzył mnie wściekłym spojrzeniem. Ciekawe, skąd wiedział, że
to potknął się mój, a nie Oltza, koń? Zrobiłem minę, która miała
zapewnić mistrza, że to się już nie powtórzy. Zaraz potem zaburczało
mi potężnie w pustym brzuchu, a potem do ust napłynęła fala ciężkiego
kwaśnego powietrza. Nie odważyłem się otworzyć ust, zaburczałem
przeciągle, mistrz obejrzał się ponownie, ale miał pytanie w oku.
Pewnie myślał, że coś do niego burczę, pokręciłem głową i uśmiechnąłem
się. Przejechaliśmy jeszcze dwa staggi. Bregon ściągnął wodze
i przerzuciwszy niedbale nogę ponad głową wałacha zsunął się na
ziemię.
Z prawej strony zbocza
w litej skale znajdowała się żyła miękkiego wapnia, wypłukał się
tworząc głęboką wyjmę obok drogi. Tam stały kuce, które wczoraj
przywiozły tu sieci i konie Sance'a i Muela. Zsiedliśmy wszyscy,
przywiązaliśmy wierzchowce do skalnych grotów sterczących tu i ówdzie
ze ściany. Skończyły się rozmowy. Ubertia podeszła do Oltza i podała
mu swoją kuszę, on dał jej swoją, zajęli się starannymi oględzinami.
Ja zbliżyłem się do Padaera Bregona z obitym od wewnątrz
i z zewnątrz kilkoma warstwami skóry puzdrem. Przysiedliśmy na kamieniach,
otworzyłem przemyślny zamek i odchyliłem tajną ściankę. Puzdro mogło
leżeć w wodzie kilka dni, a potem przez kilkanaście innych sprytny
złodziej szukałby skrytki i nie znalazłby. Kasetnicy z Horogo znali
się na swym rzemiośle. Wyjąłem trzy szklane ample z zakręcanymi
wieczkami, również cudo horogańskich rąk, Bregon przejął puzdro
i wyłuskał z dna spieczoną od wewnątrz, nadpaloną miseczkę. Wlałem
do niej sześć kropel gęstej śluzowatej cieczy z jednej ampli, cztery
z drugiej i - już mniej ostrożnie - dolałem z trzeciej. Zasyczało,
kilka banieczek pojawiło się na powierzchni mieszanki. Odwróciliśmy
głowy, żeby żrący odór nie trafił do nozdrzy. Oltz podszedł z pękiem
bełtów, wyjął jeden i ostrożnie zamieszał nim w czarce, potem po
kolei zanurzył w niej wszystkie swoje groty, to samo zrobiła Ubertia.
Na końcu wyjąłem cztery noże, miernej roboty, kupowane niemal na
kopy przez mistrza, i, nabierając na czubek jednego żrącej mieszaniny
z czarki, przetarłem wszystkie ostrza. Noże były kiepskie, bo i
tak służyły tylko raz, potem najlepszy metal zżerała rdza, więc
nie było potrzeby kupowania lepszych. Delikatnie pomachałem nożami,
aż mogilnica pozornie wyschła, wsunąłem ostrza w specjalne pochewki
do rzucania, z metalowymi czubami. Kilka godzin wytrzymają, potem,
gdyby nie były użyte i tak trzeba je wyrzucić, to znaczy zakopać
w jakimś wykrocie. Po dwóch dniach nie zostanie po nich nawet grudka
metalu... Przejąłem czarkę z rąk mistrza i teraz on poznaczył mogilnicą
swoje dwa noże. Jeszcze ani razu w życiu nie użyłem takiego noża,
a mistrz przyznawał, że on - tylko raz. Ale ten raz uratował mu
życie...
Ostrożnie pochyliłem
czarkę, na dnie syczała cicho resztka mogilnicy. Popatrzyłem na
Ubertię i Oltza, oboje przyjrzeli się swoim grotom i pokręcili jednocześnie
głowami. Szkoda. Zawsze wylewa się kilka kropel jadu, kosztującego
więcej niż złoto. Trudno. Odszedłem na bok i położyłem czarkę dnem
do góry w miejscu, w które nawet przypadkiem nie mógł wdepnąć człowiek
ani koń. Wróciłem do towarzyszy. Wszyscy przykucnęli, mistrz siedział
na głazie.
- No to co? - zapytał.
Pytał czy któreś z
serc nie drży, czy nie czujemy w sobie wahania, czy jesteśmy gotowi
zaryzykować życiem. Swoim. Niczyim więcej. Tego mnie i wszystkich
we frachtalii uczył Padaer Bregon - możesz ryzykować
tylko własnym żywotem. Idziesz na smoka, tak jakbyś szedł sam. Jeśli
nie masz w duchu takiego hartu, to stawiasz pod ostrze kosy głowę
obcego człowieka, a tego nie wolno nikomu robić.
- Jestem gotów - odezwałem
się po wyważonej chwili. Nie za szybko, by nie wyglądało, że nie
wejrzałem przedtem w siebie, nie za późno - w końcu byłem w hierarchii
zaraz za mistrzem Bregonem. I chciałem, żeby inni o tym pamiętali.
- Gotów - mruknął Oltz.
- Możemy iść - rzuciła
Ubertia.
Bregon poderwał głowę
i strzelił w kuszniczkę ciężkim jak lawina wzrokiem. Zrozumiała,
że miłosne harce w łożu to jedno, a wydzieranie smokom życia, swojego,
w końcu, życia - co innego.
- Jestem gotowa! -
poprawiła się szybko i spuściła głowę.
- Wejrzyjmy w siebie
- powiedział po chwili Bregon i przymknął powieki.
Mieliśmy chwilę, by
zwrócić się do Bogów. Ja od dawna już w takiej chwili zastanawiałem
się czy wieść o smoku będzie prawdziwa, czy trafimy na rzeczywistego
drakona, czy tylko na ciśniętą między ludzi, przez któregoś z leniwych
czy nieuważnych Bogów, stworę w rodzaju sykawki, czołgana, ościelnicy
czy kabeluszana. Pewnie - za każdą taką też płacono, ale dodatkowe
zyski, dla których tak naprawdę polowaliśmy na smoki: łuski, pióra,
szpony, seicherron, Róg, to wszystko, gdy zamiast smoka ubiło
się kabeluszana albo strewierra - omijało nas. Tylko sakiewka. Tylko
kilka dni w karczmie czy dworze. Czasem, gdy okazywało się, że do
zabicia potwora wystarczyło kilku odważniejszych myśliwych, sakiewka
przed wypłatą chudła, a podawane mięso dziwnie się kurczyło i obrastało
żyłami.
Oby to był smok!
Nie wiadomo dlaczego
przypomniała mi się Ma'ysie Idissa; nie ona pierwsza i nie
ostatnia chciała uniknąć pożarcia przez smoka. Inna sprawa, że dziewczę
było ładne... Trochę szkoda, szczególnie że smokowi jest całkowicie
wszystko jedno co zżera - krowę, cielca, jelenia, myśliwego czy
dziewicę. Trudno uwierzyć by smokom jakoś szczególnie smakował dziewiczy
skarb? A stary drakonierski dowcip głosi, że smoki po prostu nie
trawią dziewic - muszą je przeżuwać przez trzy dni.
- Gotowi - odezwał
się Padaer Bregon.
Otworzyłem oczy, wstałem.
Poprzeciągałem się i wysmarkałem. Odchrząknąłem. Jeśli o mnie chodzi
- byłem gotowy. Odczepiłem od siodła bukłak z wodą i starannie zlałem
nią spodnie i kurtę, odczepiłem z czapki skórzaną maskę i ją również
nasączyłem wodą. Pozostali czekali cierpliwie. Oltz uważał, że świeża
woda wręcz przyciąga smoki, ja wolałem uważać, że przypadkowe pasmo
ognia nie zrobi mi krzywdy po takim zabezpieczeniu. Zakorkowałem
bukłak i popatrzyłem na mistrza wyczekująco.
- Idziemy - powiedział.
Ruszył pierwszy. Dwa
miecze w zaplecznych pochwach, trzeci, ulubiony Karnik, u boku.
Za nim kroczyłem ja. Też dwa ostrza na łopatkach, trzecie, jeszcze
bezimienne, przy pasie, w ręku ciężki cerkiel - topór, rohatyna
i kopia w jednym. Za mną maszerowali kusznicy, nie odwracałem się
i nie sprawdzałem w jakiej kolejności. Szliśmy w dół, ostrożnie
omijając wystające kamienie, stąpając tylko po tych wtopionych w
grunt, mistrz patrzył przed siebie, ja na boki, kusznicy mieli strzec
tyłów. Zdążyłem się rozgrzać, a nawet na czoło wyszedł mi lekki
pot, kiedy dotarliśmy do wbitej w glebę strzałę. "Jesteśmy na miejscu,
sieci założone" - głosiły dwa zielone i jeden czerwony sznurek,
którymi któryś z sieciowych, pewnie Muel, owinął drzewce strzały.
Padaer Bregon skinął głową i ruszył dalej. Korzystając z
tego, że Bregan jest odwrócony odkorkowałem bukłak i szybko łyknąłem.
Jakimś cudem wyczuł to, choć nie zrodził się nawet najcichszy bulgot;
w marszu, nie odwracając głowy, podniósł rękę i pogroził mi palcem.
Kilka kroków dalej uniósł niespodziewanie rękę i zatrzymał nas.
Pochylił się i syknął.
Wyjrzałem mu spod ramienia.
W grunt wbita była druga strzała, to już było niecodzienne. Strzała
miała trzy niebieskie sznurki zawiązane na drzewcu. Po co? Wszak
jeden znaczył "niebezpieczeństwo", dwa - "duże". Trzech nigdy nie
stosowaliśmy. Obiegłem mistrza i wpiłem się wzrokiem w strzałę,
ale od razu poderwałem się, Padaer Bregon też nie na nią
patrzył. Obok strzały leżała na kamieniu część pióra, tak przynajmniej
pomyślałem wtedy. W pierwszej chwili. Dutka.
Pusta rurka. Wyciągnąłem
rękę, ale wyprzedził mnie mistrz. Wziął ostrożnie zwężającą się
z dwu stron część pióra w palce i uniósł. Nabrałem powietrza w płuca,
żeby powiedzieć coś, zapytać, ale nie zdążyłem.
- Smok kolcowy - szepnął
Padaer Bregon.
Kolcorgon?! Legendarny?
Przez nikogo nie widziany kolcorgon? Potężny, pokryty nie łuskami
jak gadowe, nie piórami jak ptaszniki, nie grubą skórą, jak nielotne
błotodawy - kolcami!
- Czy to w nich znajduje
się mogilnica? - szeptem zapytał Oltz.
- Tak - mistrz uniósł
rękę i popatrzył pod światło na dutkę. - Ta jest pusta. - W jego
głosie zabrzmiał szczery żal. Niektórzy mówią, że smok kolcowy to
po prostu bardzo stary ptasznik, któremu pierze wyschło i dutki
lotek zamieniły się w kolce. Te świeższe, młodsze pióra są wypełnione
mogilnicą, za którą płacimy jak za najdroższe kamienie. Te starsze
wysychają i może dlatego się gubią, wypadają. - Podniósł dutkę pod
nos i ostrożnie węszył chwilę. - Nigdy nie widziałem kolcorgona
- powiedział. - Nie znam nawet nikogo, kto odważyłby się twierdzić,
że widział smoka jeżowego...
Nie opuszczając ręki
przyjrzał się nam po kolei. Jeśli szukał zachęty to - mam nadzieję
- znalazł ją tylko w moim spojrzeniu. Oltz najwyraźniej się przestraszył,
a Ubertia wodziła od twarzy do twarzy nic nie rozumiejącym wzrokiem.
- Skoro Muel zostawił
nam tę wiadomość... - zaczął Oltz i urwał. To, że chciał nas namówić
do ucieczki widoczne było jak gówno na pościeli. Odkaszlnął i podrapał
się po policzku. - Nigdy nie stosował aż trzech... - urwał znowu.
- A co to za różnica?
- wtrąciłem się szybko. - Dwa sznurki, trzy, cztery? Duży jest,
na pewno, niebezpieczny - zgoda. Ale czy chcieliśmy żyć z polowania
na przepiórki?
- Ja jeszcze nie widziałam
smoka... - bąknęła Ubertia.
Rozśmieszyła mnie,
uśmiechnął się i Padaer Bregon, Oltz zmarszczył brwi i krótko
prychnął przez nos. Chwila paniki i bałaganu minęła. Padaer
Bregon sięgnął po bukłak i spryskał swoje odzienie, a potem podał
go Ubertii i rzucił rozkazujące spojrzenie. Nie odzywała się, tylko
zmoczyła ubranie, przetarła zmoczonymi dłońmi gęste włosy i ukryła
je pod czepirsą. Chwilę potem przygięci skradaliśmy się drogą. Za
zakrętem spotkaliśmy jeszcze jedną strzałę. Pierwszą zakładaliśmy
zawsze tuż przy koniach, by reszta frachtalii wiedziała,
że sieciowi są na posterunku; druga, ustawiana bliżej legawy smoka,
żeby na długo nie spuszczać go z oka, była tą, która dawała dodatkowe
informacje, trzecia mogła być, jeśli sieciowi chcieli coś dodać,
ale nie musieli. Ta była najbliżej legawy, tak, żeby wystarczyło
na kilka chwil odskoczyć od zasadzki.
Trzecia strzała - czerwony,
czerwony, niebieski i dwa zielone... "Niebezpiecznie. Z nami
wszystko w porządku. Możliwe inne niespodzianki"...
- Co to znaczy? - tchnęła
Ubertia. - Powiedzcie!..
Miałem ochotę rzucić
coś takiego: "Czy to znaczy, że w brew moim poleceniom nie uczyłaś
się po nocach znaków? A co robiłaś?". Zacisnąłem zęby. Nie kryjąc
się łyknąłem z bukłaka, a mistrz nic nie powiedział. Sprawdziłem
swoje noże, z jednego unosił się już kwaśny dymek. Bregon pochylił
się i wezwał resztę, by zrobiła tak samo.
- Ghreda i ja ustawiamy
się przed jaskinią - szepnął. - Ubertia - prawe skrzydło, prawe
patrząc na jaskinię - sprecyzował. - Oltz - lewe. Pamiętajcie -
ustawiać się tak, by nie postrzelić przypadkiem mnie czy Ghredy.
- "Pamiętajcie"?! Powinien powiedzieć: "pamiętaj"! Oltz, co by o
nim nie mówić, nie popełniał takich błędów.
Pomachałem ręką.
- Nie, to ja pójdę
z Ghredą. Ty, mistrzu, możesz szyć z góry, i będziesz miał przegląd
sytuacji.
Gapił się pustym wzrokiem
chwilę przed siebie, rozważał kilka możliwości, w końcu skinął głową.
- Dobrze. Idziesz od
lewej, staraj się ciąć w skrzydła, wtedy zawsze skręca głowę do
bolesnego miejsca... - Mówił to do Ubertii, rzecz jasna. - Musisz
więc widzieć, co się dzieje z miecznikami, gdzie tną i czy się udało;
wtedy możesz mieć odsłonięte Piętno Sagredona. - Umilkł na chwilę.
- No to - idziemy...
Przesunęliśmy się kilkanaście
kroków, na skale zobaczyliśmy strzałkę zostawioną po niedbałym i
szybkim maźnięciu kamienia końcem soczystej smolistej gałęzi. Poszliśmy
tym szlakiem. Ścieżka kręta jak myśli niewiernej żony prowadziła
głębokim parowem, wąskim tak, że trzeba było stawiać stopy jedną
przed drugą, każde z nas co kilka kroków musiało wymachiwać mocno
ramionami, żeby nie stracić równowagi i nie zwalić się na bok. Spociłem
się mocno zanim żleb rozszerzył się. Ciekawe jak dali sobie radę
Sance i Muel z kopą lepkiej sieci? Padaer Bregon szedł coraz
wolniej, po sobie tylko znanych oznakach - zapachu? - wyczuwał zbliżanie
się do legawy smoka. Po chwili i ja poczułem zwykłą w takich miejscach
woń - coś jak skisły zakwas chlebowy z domieszką palonego pierza
i świeżych kurzych gówien. Odetchnąłem głęboko, nie dlatego, że
lubię smród smoka, po prostu, serce - zaczęło mi walić, jak na widok
cycatej, mojej pierwszej i przez długi czas jedynej spolegawki.
Ostrożnie pomachałem rękami, wyprostowałem kilka razy palce, cicho
strzeliły mi jakieś kości, czy co tam. Żleb niespodziewanie rozszerzył
się, ale za to skręcił dwa razy - w lewo i zaraz potem w prawo,
jakby niepewny, gdzie prowadzić. Na ścianie skalnej zobaczyliśmy
nową strzałę - w górę. Tak miało być - w pionowej ścianie skalnej
jaskinia, przed nią, otoczona kamienną palisadą, polana. Tam mieliśmy
ubić potwora. Smoki nie są takie mądre, jak się na ogół wydaje;
gdyby były nie zasiadywałyby jaskiń, przed którymi zawsze są miejsca,
w których można je zaatakować. Wystarczyłoby, żeby ich legawy znajdowały
się, na przykład, w pionowych skałach, żeby wlatywały do swoich
jaskiń, a nie dałoby się ich dopaść, chyba że przypadkiem, gdy pożerały
krowę czy coś innego. Dziewicę, chociażby.
Mistrz nagle przykucnął,
strzeliło mu w kolanach, rzucił przez ramię uśmiech i zaczął wspinać
się po kamiennej pochyłości. Odczekałem chwilę, odczepiłem i położyłem
bukłak, wskazałem ścianę Oltzowi, poprawił swoje durne rękawice,
te z uciętymi palcami, i zaczął wspinać się za mistrzem. Po nim,
zerkając gdzie wpija palce, zacząłem wspinać się i ja. Nie patrzyłem
na Ubertię i nie miałem zamiaru jej pomagać. Nie byłem niańką, nie
gziłem się z nią, niech się martwi sama o to, by zachować swoje
rozłożyste ciało dla Padaera, czy kogo tam będzie na sobie
nosiła. Przyłapałem się na tym, że nie myślę o robocie, a o czymś
innym, skląłem się w duchu. Zobaczyłem, że Oltz zatrzymał się, widocznie
mistrz przestał się wspinać, ale gdy wychyliłem się w bok zobaczyłem,
że stopy Padaera znikają za krawędzią grani. Oltz poszedł
jego śladem. Wspiąłem się i ja, ale nie rzuciłem się, jak kusznik
do przekraczania grzbietu, wysunąłem głowę i zlustrowałem okolicę.
Legawa smoka nie odbiegała
w niczym od innych widzianych wcześniej. Pionowa skała, na której
mógłby się utrzymać co najwyżej ślimak czy mucha, przed gardzielą
jaskini rozległa płaska kamienna misa, z gdzieniegdzie widocznymi
plackami gołej ciemnobrunatnej gleby. Smok musiał zamieszkiwać legawę
od niedawna, wbrew temu, co mówił M'her Kasedelia, a szczególnie
jego syn, M'her Oblitas, który, podobno pierwszy, cztery
miesiące temu widział smoka. Nie wierzyłem gówniarzowi, miał kose
chytre spojrzenie, ale nie miałem zamiaru kłócić się z nim - jego
ojciec płacił nam za uwolnienie się od potwora, miał więc prawo
do urobienia w pospólstwie szacunku do swojego kaprawego synalka.
Szczególnie że, jak się przekonaliśmy, zamierzał - tak na wszelki
wypadek - przy pomocy "maga" uratować córkę od ofiarowania
smokowi.
Znowu zamyśliłem się
o czymś innym. Precz! Wpatrzyłem się ponownie w misę. Odchodów nie
było zbyt dużo, smok niekoniecznie sra pod swoją jaskinią, ale to,
co zobaczyłem, szczególnie kilka nierozdeptanych przez samego stwora
kopców, spowodowało, że niemal gwizdnąłem. Los podesłał mistrzowi,
na zakończenie czynnej drakonlady, prawdziwego Smoka! Musiał byś
duży, ogromny. Największy.
Było cicho, potwór
chyba siedział w legawie. Chyba? Na pewno, inaczej sieciowi nie
wisieliby w swoich sznurowych kolebach na skale - nad i z boku wejścia.
Między nimi wisiał poziomy wał zrolowanej sieci. Jednym ruchem ręki,
no - dwoma, bo muszą to zrobić jednocześnie, uwolnią sieć, która
winna opaść na smoka, najlepiej na jego skrzydła. Obaj sieciowi
unieśli jednocześnie ręce i pokazali rozcapierzone palce. Wszystko
gotowe, smok w jaskini, zresztą w tej samej chwili z ciemnego otworu
dobiegł nas wyraźny szurgot. Jednak Muel pomachał ręką, żeby przyciągnąć
naszą uwagę, wskazał kopy odchodów i rozłożył ręce na całą szerokość.
Ogromny smok. To już wiedzieliśmy. Dobra.
Przewaliłem się przez
krawędź. Oltz przygięty przesuwał się w lewo od wejścia do jaskini,
Ubertii obsunęła się stopa, uderzyła kolanem w kamień, syknąwszy
skierowała się w prawo. Padaer Bregon zsuwał się w dół, poszedłem
w jego ślady. Po kilku krokach zobaczyłem, że za olbrzymim głazem
siedzi Ghreda. Popatrzył do góry. Miał dziwną twarz - szeroką jak
bania księżyca, ale usta, nos i oczy przesunięte były do środka,
jakby ciągnęło je coś do siebie albo przeskoczyły na jego oblicze
z innej mniejszej twarzy. Ale miecznikiem był wspaniałym i odważnym.
Nie robił żadnych min, wiedział, że my wiemy. Zsunęliśmy się do
niego, przykucnęliśmy.
- Nie widzieliśmy go
- tchnął. - Coś się szurgoli w legawie, ale nie wysuwał nosa. Jesteśmy
gotowi.
Mistrz skinął głową,
obejrzał się i sprawdził czy kusznicy są na stanowiskach. Byli.
- Nie wiem... - zaczął
Ghreda. - Coś mi się nie podoba...
- Co?
- Nie wiem - powtórzył.
- Jeśli siedzi w jaskini drugą noc i drugi dzień powinien być obżarty.
- Skinąłem głową, choć nikt mnie nie prosił o moją opinię. - Tedy
powinien bździć i ryhać?..
Teraz mistrz skinął
głową.
- A nie słyszałem tego!
- uniósł brew i skrzywił swoją kocią twarzyczkę.
- Ale jest w jaskini?
- upewnił się mistrz.
- Tak, na pewno.
- Chyba że siedzi tam
coś innego - szepnąłem.
Odwrócili się do mnie
obaj i chwilę zastanawiali. W końcu Bregon pokręcił głową.
- Nie, żadne zwierzę
nie wejdzie do legawy smoka.
Ja też to wiedziałem,
ale nie chciało mi się ustępować bez boju.
- Zając normalnie też
nie ugryzie psa, ale zbiesiony albo zaszczuty potrafi ukąsić posokarza.
- Durnyś - rzucił mistrz.
Nie obraziłem się.
Wysunąłem się i wietrzyłem, patrzyłem, słuchałem. Pozostali czekali
na moją opinię. Co by nie mówić węch i słuch miałem najlepszy we
frachtalii. Nie, wszystko się zgadzało. Kisły zapach dominował.
Tak, smok tu był. Popatrzyłem na mistrza.
- Idziemy - powiedział.
Wysunąłem się zza głazu
i zerknąwszy na wylot jaskini przebiegłem w lewo, pod Oltza. Mistrz
przesunął się w kierunku Ubertii, Ghreda został za kamieniem aż
zobaczył ruch ręki Bregona. Szczęknęły zaczepy kusz. W ostatniej
chwili wypatrzyłem załom skalny, znajdujący się jeszcze bardziej
w bok. "Stąd, pomyślałem, jeszcze zręczniej będzie dopaść smoka,
gdy wyceluje łeb w Ghredę. Wtedy sieknę po skrzydłach, bestia, jak
zawsze odwróci łeb podstawiając szyję Ubertii. Żeby tylko nie przegapiła
momentu!". Wpadłem w załom, przytuliłem się do skały. Odetchnąłem,
wyjąłem dwie pochewki z nożami i ująłem je w lewą dłoń, w prawej
garści zacisnąłem rękojeść miecza. Wysunąłem głowę.
Ghreda wyszedł zza
kamienia, przytupnął, szurnął nogą po gruncie, sprawdził czy kamienie
nie są śliskie. Teraz nie musieliśmy zachowywać ciszy, wręcz przeciwnie.
Miecznik zrobił kilka kroków, uśmiechnął się krzywo i gwizdnął.
Długo, głośno; świst zadrżał w powietrzu, zanim ucichł - odezwało
się echo. Kilka fal dźwięcznego pogłosu dopłynęło do nas. Wpiłem
się wzrokiem w mrok jaskini. Nic się nie poruszało. Ghreda zaczerpnął
pełne płuca powietrza i wydał z siebie świst, którym mógłby na jarmarku
spłoszyć tabuny koni i kopce kur. Czekaliśmy. Otarłem spoconą dłoń
o połę kurtki, głupio - jeszcze bardziej zmoczyłem dłoń o mokrą
skórę. Oparłem miecz o skałę i nie spuszczając oka z legawy potarłem
ręką o zimny kamień. Zimny i też wilgotny! Wściekłem się na siebie.
Dopiero gdy wsunąłem dłoń pod połę kurty i znalazłem suchy kawałek
koszuli udało mi się pozbyć potu. Podmuchałem na palce. Ghreda obejrzał
się dość bezradnie na mistrza i w tej samej chwili z jaskini dobiegł
nas dźwięk, który zaowocował nagłymi ciarkami na moich plecach.
Przeciągły wysoki jęk, może nie jęk, tylko skarga, płaczliwy odgłos,
jaki może wydać z siebie fletnia w rękach dobrego muzyka. Niczego
takiego nigdy dotąd nie widziałem, tfu - nie słyszałem. Niski jedwabisty
miękki dźwięk. Wychyliłem się mocniej i spojrzałem na Padaera
Bregona. Stał wyprostowany i zastanawiał się. Potem oparł Karnik
o kamień i zaczął do mnie migać:
- Co myślisz?
Ułożyłem noże na
występie skały i nie spuszczając oka z jaskini odmigałem:
- Głuchy?
- Durnyś, nie
ma głuchych smoków.
- Może chory?
Zastanawiał się
chwilę.
- Zdycha?
- Widzieliśmy
kiedyś zdychającego bez naszego udziału smoka?
- Może zdychają
w niedostępnych miejscach?
- Uczyłeś mnie,
że smoki są nieśmiertelne i tylko my możemy to zmienić.
- Mogłem się
mylić.
Padaer Bregon
opuścił ręce i zastanawiał się chwilę. Ghreda ułożył miecz na łokciach
wyciągniętych do przodu rąk i zamigał:
- Wrzucę flarę?
Mistrz rozważał
chwilę propozycję. Nie robiliśmy tego zazwyczaj - smoki wypadają
wtedy wściekłe i są o wiele niebezpieczniejsze niż wtedy, gdy wyłażą
jedynie zaciekawione, rozespane, obżarte.
- Nie. Dmuchnij
jeszcze parę razy.
Ghreda odchylił
się do tyłu, a potem, zaczerpnąwszy powietrza aż po szczyty uszu
pochylał się i gwizdał, gwizdał, gwizdał... Nawet stąd widziałem,
że poczerwieniał. Nagle dołączył do niego Muel, a potem i Sance.
Nie wiadomo dlaczego wydało mi się to śmieszne. Oczekiwaliśmy ciężkiego
niebezpiecznego boju, śmiertelnej walki, na dodatek z jakimś olbrzymem,
a tu - gwizdaliśmy jak czwórka dzieciaków, która uciekła z sąsiedzkiego
sadu i gwizdem szydzi z już niegroźnego właściciela.
- Ho! - krzyknął Padaer
Bregon.
Przestaliśmy gwizdać.
Rozzłoszczone echa jeszcze chwilę pokrywały się ze sobą, zderzały
i wymijały, ale w końcu i one ucichły. Mistrz wykrzywił twarz, ale
chwycił tylko ustami koniec wąsa i zaczął go ssać. Po chwili, nie
kryjąc się już, nie migając, po prostu krzyknął:
- Flara!
Niespodziewanie odezwał
się Oltz:
- Nie róbmy tego!
Wszyscy obejrzeliśmy
się na niego.
- Bo? - zawołał Bregon.
- Tu coś jest nie tak.
- No to co będziemy
robić? - krzyknął Ghreda.
Chyba trochę za głośno,
obudziło się jakieś najczujniejsze echo.
-... emy robić...
- Nie wiem, ale bez
pośpiechu.
- Nie możemy tu siedzieć
do nocy - powiedział Padaer Bregon. - Rzucaj flarę.
Ghreda wyjął z kieszeni
dwa mieszki, wsunął jeden do drugiego i energicznie potarł krzesionką,
sypnęło iskrami, część wpadła do mieszka, zadymił. Miecznik szybko
pochylił się, wsunął do mieszka kamień i po kilku krokach rozbiegu
zamachnął się i posłał dymiący pocisk w ciemne trzewia legawy.
- Źle! - krzyknął nagle
Oltz. - To nie tak!...
Oby zdechł. Wykrakał
wszystko. Może zresztą zobaczył to wcześniej niż my.
Ghreda cofał się od
wejścia, Muel w kolebie ze sznurów odbił się lekko od skały, żeby
lepiej widzieć wylot jaskini. Wtedy zza skały, w której smok upatrzył
sobie leże, wyleciał on sam.
Potężny. Ogromny. Czarny,
z zielonkawymi bokami i skrzydłami, którymi można by nakryć dachy
dwóch wielkich stodół. Głowę miał większą od jałówki, karmienie
go dziewicami nie miało żadnego sensu. Ogromny Smoczy Róg, sterczący
znad głowy, miał długość chyba męskiego przedramienia. Kolcergon
ze świstem przeciął powietrze, przeleciał nad walącym się na plecy
Ghredą, a podmuch wbił miecznika po prostu w kamienie; smok wzbił
się w górę tuż przed skałą, żmijasty ogon chlasnął w ścianę. Gdy
smok uleciał wyżej, żeby pikować na nas ponownie, zobaczyłem, że
w miejscu, gdzie przed chwilą wygodnie usadowiony siedział Sancel
znajduje się czerwona plama, krwawa miazga ścieka po skale, jakieś
zajuszone płaty odzienia odrywały się i spadały w dół. Stałem i
gapiłem się, nagle jakaś gruda odczepiła się od krwawej miazgi w
sieci i spadła na kamienie. To była głowa Sancela. Coś wrzeszczał
Muel wyszarpujący swe nogi z sieci lin. Wszystko działo się jakoś
wolno, jak byśmy wszyscy pogrążyli się w niewidzialnym, ale gęstym
kisielu; a jednocześnie smok nie był spętany tą przeźroczystą breją.
Gdy z wysiłkiem podniosłem na niego oczy zobaczyłem, że od pancerza
na brzuchu odbił czyjś bełt. Zaraz po nim drugi. Że Ubertia straciła
głowę i szyła w najtwardsze miejsce na ciele smoka - rozumiałem,
ale Oltz?!
Nadal stałem nieruchomo,
częściowo osłonięty skałą, ale - jak na zabójcę smoków - jednocześnie
za bardzo wysunięty. Z wysiłkiem oderwałem wzrok od przewalającego
się w powietrzu, żeby uderzyć znowu na nas, giganta, i popatrzyłem
na mistrza. Wysunął się zza swojego głazu, w obu rękach trzymał
miecze, Karnik i drugi. Czekał na atak, żeby dopaść jakiegoś wrażliwego
miejsca i ciąć, ciąć, ciąć...
Chwyciłem noże, wsunąłem
za pas i wysunąłem się również z dwoma mieczami w ręku. Kolcergon
wykonał piękny jaskółczy przewrót w powietrzu, zadarł długi jak
trzy furmanki ogon i runął w dół. Mierzył, jak się wydawało w Ghredę,
który - tak wszystko wolno się działo - dopiero gramolił się na
równe nogi.
- Padnij! - ryknąłem
i wypadłem na otwartą przestrzeń wymachując rękami.
Chciałem, żeby smok
się zawahał, żeby zgubił rytm lotu, żeby musiał skręcić, a wtedy
będzie mu trudniej odzyskać cel... Zobaczyłem jak nadyma mu się
wole za dolną szczęką i wiedziałem, że za chwilę rzygnie ogniem.
Ghreda również to zobaczył, zaczął szykować się do skoku w bok,
ale nikt z nas nie przewidział piekielnego sprytu smoka. Opadając
na Ghredę nagle wykręcił szyję i splunął długim ognistym obłokiem
w kierunku Ubertii.
Przysięgam, widziałem
jak miotnęła w górę ramionami, jak nagle cała zajęła się ogniem,
ale stała jeszcze chwilę, może miała nogi wklinowane w jakąś szczelinę.
Nie wiem. Widziałem tylko jeszcze, choć starałem się jak najszybciej
wrócić spojrzeniem do smoka, jak jej głowa nagle wybucha i na wszystkie
strony lecą jakieś jasne grudy, jak wychluśnięta z garnka kasza.
Udało mi się w końcu oderwać od niej wzrok, zżarzone ciało opadało
na bok. Kolcergon nadlatywał na Ghredę. Inny smok, każdy inny, każdy
z którym walczyliśmy czy o którym słyszeliśmy, mógł charknąć ogniem
najwyżej dwa razy podczas całej walki. Ten był inny, na ile inny,
prócz tego, że był niewyobrażalnie duży? Czy mógł spopielić również
miecznika? Wrzasnąłem jeszcze raz, głos mnie zawiódł, skrzeknąłem
tylko chrapliwie. Wole smoka pulsowało, ale nie nadymało się, walił
z góry na Ghredę, ja biegłem w kierunku miejsca, w którym miał znaleźć
się jego bok, w chwili gdy uderzy. Ghreda zaczął biec w bok, potem
uskoczył i zmienił kierunek, ale zrobił to za wcześnie - kolcergon
był jeszcze na tyle daleko, że nie musiał gwałtownie zmieniać kierunku,
wykręcał tylko głowę, wodził nią za miotającą się przed jego legawą
figurką. Zresztą przy tych wymiarach potwora długą chwilę trzeba
było biec wzdłuż jego boku, ciągle w zasięgu potwornego łba, kłów
wielkości kindżału, szponów grubości i długości męskiego ramienia.
Gdy opadł niżej i zaczął
wyrównywać lot, by jednym uderzeniem skosić miecznika ten przystanął
i wyprostował się na całą wysokość, a nawet uniósł się na palcach.
Wiedziałem o co mu chodzi, co wymyślił patrząc w oczy śmierci -
smok uderzy, a on w ostatniej chwili, jedynej możliwej, ani o mgnienie
oka wcześniej, ani mgnienie później, zwali się na ziemię i spróbuje
wbić miecz gdzieś w cielsko, może sieknie po skrzydle. Gdyby udało
mu się przeciąć błonę...
Kolcergon nadleciał
i Ghreda wykonał swój najpiękniejszy pad, wyrzucił nogi do przodu,
wysunął przed siebie miecz i... wbił go! Wbił w otwartą paszczę
potwora!
Popełnił tylko jeden
błąd, na więcej, zresztą nie było czasu. Rękojeść miecza znajdowała
się na wysokości jego brzucha, gdy smok, z utkwioną w jęzorze głownią,
całą siłą swego cielska uderzył szyszką rękojeści w brzuch miecznika.
Chwilę potem z nanizanym na tępy koniec miecza Ghredą wzbił się
wyżej, a potem majtnął koszmarnym łbem i strzepnął miecznika z wciąż
tkwiącego w paszczy miecza. Rycząca, bezwładnie machająca kończynami
postać po krótkiej chwili lotu uderzyła z głuchym plaśnięciem w
kamienne dno misy przed jaskinią. Ryk ucichł.
Bogowie! Nie odczuł
nawet, że jego pysk obciąża słusznej postury mąż w kolczudze! Dotąd
słyszeliśmy, że największe widziane smoki mogą unieść, z trudem,
cielę. Jakie mieliśmy szanse?
- Kryj się! - usłyszałem
wrzask mistrza.
Zawróciłem do kryjówki,
choć wiedziałem, że żaden zaatakowany smok nie uchyla się od walki
i nie ustaje póki nie zginie lub nie zabije wroga. Ten potwór, król
smoków, jakiś przeklęty kolcergon, musiał mieć w sobie zawziętości
tyle co stado mniejszych. Dopadłem swojego schronienia i wbiłem
się w szczelinę. Natychmiast odwróciłem się i wyjrzałem. Smok uleciał
wyżej i zrobił w powietrzu koło, najwyraźniej chciał rozeznać położenie,
może policzyć jeszcze żywych wrogów. Wtuliłem się w skałę. Widziałem
jak z koleby wysupłuje się Muel, nie miał, biedak, gdzie się schować
- piąć się do góry, na szczyt, żeby sam podmuch go strącił? Na dół?
Na kamienny placek przed ligawą, niemal bezbronny? Wybrał to drugie,
wyszarpnął się z sieci, zaczął zsuwać, jedna noga zaplątała się
w linach, zawisł na chwilę głową w dół. Kolcergon zwinął się w powietrzu,
wykonał zwrot niczym lekka chyża jaskółka, dojrzał ruch na ścianie
i runął jak jastrząb na kurczę. Był w tym momencie śmiertelnie piękny
- walił w dół jak piorun, z narastającym w uszach świstem, ale mieliśmy
jeszcze szansę - był wysoko. Wyskoczyłem zza kamienia i pobiegłem
przed siebie, gnałem w kierunku wylotu jaskini, w poprzek płaskiej
niecki. Po kilku krokach cisnąłem oba miecze; miałem trzeci w pochwie
na plecach, a ten nie przeszkadzał mi w biegu. Pędziłem jak nigdy
w życiu, ale nigdy w życiu nie ścigałem się z aż tak bliską śmiercią.
Jeśli smok zgromadził już w wolu ognistą plwocinę to za chwilę głowa
wybuchnie mi żarem, ale jeśli teraz się nie ruszę, to ten gad będzie
wyłuskiwał nas po kolei i zabijał niemal całkowicie bezpieczny.
Zobaczyłem, że Muel
w końcu wyplątał się z sieci i zaczął zjeżdżać po linie, potem,
gdy czas zaczął płynąć wolniej, jak wypływająca na nizinę rzeka,
gdy przebijałem się przez lepkie powietrze wiedząc, że nie zdołam
się wyrwać z jego kleistych objęć, gdy - mimo wszystko - zbliżałem
się do legawy, a smok do Muela, sieciowy puścił linę i zsunął się
po skale, po drodze zaczepiając bokiem o jakiś występ. Uderzył głucho
w ziemię, ale nie usłyszałem takiego pękającego odgłosu, jaki wydało
ciało Ghredy. Wpadłem pod sklepienie jaskini, zahamowałem i odwróciłem
się. Z góry dochodził mnie łomot, trzaskanie, jakby chłopcy okładali
się batami czy pasami. Podbiegłem do wylotu, wyjrzałem.
Muel leżał nieruchomo,
podniosłem głowę do góry, smoczysko waliło skrzydłami w powietrze
usiłując wyhamować i to właśnie błona olbrzymich skrzydeł wydawała
ten trzaskający odgłos. W końcu miękko opadł na grunt, zgrzytnęły
szpony. Na mnie nie zwracał uwagi, wysunąłem się z jaskini, i na
palcach, ocierając bokiem o skałę sunąłem w stronę jego boku, żeby
przynajmniej chlasnąć mieczem po błonie lotnej, może podważyć nożem
łuskę na boku, gdzie nie było jeszcze zatrutych kolców, i wbić w
ciało zatruty nóż... Mistrz Bregon zaczął wrzeszczeć odwracając
uwagę kolcergona ode mnie i Muela, ale smok nie zwracał nań uwagi.
Wysunął łeb w kierunku nieruchomego sieciowego, z paszczy wciąż
wystawał mu miecz Ghredy. Może dlatego nie mógł pluć żarem? Pomykałem
już wzdłuż ogona potwora, zapach kiśnicy wyduszał łzy z oczu, bałem
się, że za chwilę rozkaszlę się, a wtedy potwór odwróci głowę i
spojrzę mu w oczy. Nie wiem czemu, ale wolałem w tamtej chwili umrzeć
od razu niż spojrzeć mu w ślepia i przeżyć.
W miejscu gdzie ogon
przechodził już w kadłub ten pierwszy miał grubość piwnego antałka.
Potem cielsko rozszerzało się jeszcze bardziej, by przy skrzydłach
dojść do grubości dwóch pni wiekowych dębów. Dobiegałem już do końców
zwiniętych skrzydeł, od ostrego smrodu lały mi się po twarzy łzy,
a oddychałem nie wiem czym, ale na pewno nie było to powietrze.
Nagle, kiedy już sięgałem do rękojeści miecza zobaczyłem, że ogon
potwora usuwa się na bok, a z nagle odsłoniętego otworu kloatowego
wali gęsta, smolista maź, z której sterczą jakieś białe szczapy.
Czarniawa breja wypływała i wypływała, waliła z niej para, która
wraz ze smrodem chlastała po oczach. Zatkałem nos i odetchnąłem
głęboko, poczułem, że mam fetorem zaklejone i oparzone płuca.
Rzuciłem się w bok,
w tę ciepłą, ohydną, śmierdzącą jak szatańskie gówna breję, między
szczapy niestrawionych jeszcze wołowych kości. Jeszcze zanim uderzyłem
piersią w odchody miałem w ręku nóż i natychmiast wbiłem go w jasną,
odsłoniętą na czas wypróżniania się, skórę. Natychmiast moja lewa
ręka, zanurzając się po łokieć w paskudztwie, sięgnęła po drugi
nóż; prawą rękę miałem już od długiej chwili po bark w gównie, tylko
to utrzymywało mnie na powierzchni, inaczej cały bym się w nim zanurzył.
Wbiłem drugi nóż obok pierwszego, a smok dopiero teraz jakby poczuł
cięcia. Skrzeknął przeraźliwie i szarpnął się całym ciałem, rzucił
mną o skały, co miało podwójnie szczęśliwy dla mnie skutek - po
pierwsze z odbytu potwora waliło teraz tak, że musiałbym się w tym
bagnie utopić, po drugie nasada ogona wykonała kilka gwałtownych
ruchów, które mnie, nurzającego się w gównie, zmiażdżyłyby i wprasowały
na zawsze między kawały niestrawionej skóry, rogów i kości.
Na szczęście smok był
tak duży, że gdy docisnął mnie do pionowej ściany, między grubym
ogonem i skałą zostało przy ziemi nieco miejsca, akurat tyle, żeby
taka mała myszka jak ja mogła przeżyć uderzenie. Gdy kolcergon odsunął
się leżałem nieruchomo mając nadzieję, że weźmie mnie za kupę swojego
gówna, i tak się chyba stało. Uchyliłem ostrożnie powieki akurat,
żeby zobaczyć jak smok odwracając głowę niechcący uderza w skałę
głownią wbitego w pysk miecza. Dopiero teraz wydał z siebie ryk,
pęd skierowanego na mnie wydechu przesunął mnie po szorstkim kamieniu,
zdarł z głowy czapkę i - jednocześnie - oczyścił dość starannie
z odchodów. Grad poderwanych rykiem kamyków i kamieni przeleciał
obok mnie uderzając w skały i w moją głowę, jakbym trafił pod wysypany
z murów obleganej twierdzy kosz gruzu.
Poprzez zalewane łzami
piekące oczy zobaczyłem, że smok poderwał się, jakby chciał odlecieć,
ale zaraz zwalił z powrotem na ziemię. Przeturlałem się, poderwałem
na równe nogi i pokuśtykałem w kierunku jaskini. Smok ryknął jeszcze
raz, nie wiem, czy patrzył wtedy na mnie, ale nagle w plecy pchnęła
mnie potężna fala powietrza, pyłu i skalnego rumoszu. Poleciałem
do przodu wymachując rękami, grzmotnąłem o ziemię jak gruda niedbale
ciśniętej gliny. W tej samej chwili usłyszałem dobiegający z jaskini
taki sam, jak chwilę temu, jęk, nie miałem jednak czasu zastanawiać
się nad jego tajemniczym pochodzeniem. Pozbierałem do kupy swoje
ręce i nogi i wpadłem do jaskini. Przywarłem do zimnego kamienia
ściany, usłyszałem jakiś drobny grzechot, po chwili zrozumiałem,
że to krzeszą skry moje zęby, podniosłem do oczu rękę, była brudna,
uwalana w smoczych odchodach i potwornie śmierdziała, a palce dygotały
i trzepotały jak motyle skrzydła, gdybym chciał je policzyć poniósłbym
sromotną klęskę. Usłyszałem, że ktoś łka obok mnie; obejrzałem się
- nie było nikogo, musiałem to być ja. I byłem. Chciałem otrzeć
łzy rękawem, ale gdybym to zrobił nic bym nie widział zakleiwszy
oczy warstwą gówien. Zdarłem z siebie kurtę, cisnąłem o kamienie,
wydarłem zza pasa połę koszuli i wytarłem twarz.
Trzeba krzyknąć do
nich, że wbiłem w potwora dwie porcje mogilnicy, pomyślałem. Poczekamy,
musi zdechnąć. Musi!
Powlokłem się do wyjścia,
ale gdy uderzyło mnie w oczy światło zrozumiałem, że powinienem
był to zrobić wcześniej. Oltz, którego przez całą walkę nie widziałem,
widziałem tylko jego bełty fastrygujące powietrze, krzeszące iskry
o łuski smoka, stąpał miękkim skradającym się krokiem, zachodził
wijącego się po placu smoka z boku, żeby wsadzić weń kończący dzieło
bełt.
Padaer Bregon
zbliżał się do smoka z drugiej strony. Trzymał w ręku Karnik. Kolcergon
wił się, gadzi ogon uderzał w skały z chrzęstem i zgrzytem. Jedno
skrzydło miał przyciśnięte do skały, drugie zaczynął prostować i
szybko kończył. Cielsko skręcało się na kamiennym podłożu, a kolce
z boków i grzbietu pryskały dokoła śmiercionośną chmurą. Smok skręcał
się jak nabijany na haczyk robak deszczowy. Bezcelowe ruchy, podczas
których wyłamywał sobie szpony i łamał długie kości skrzydeł, przejęło
mnie dreszczem obrzydzenia. Były piękne. Obrzydliwie piękne. Smok
zamarł.
- Nie, mistrzu! Nie
podchodźcie! - krzyknąłem.
Ledwo sam usłyszałem
swój szept. Zachrypiałem. Zacząłem migać: "Nie trzeba! Zadałem
mu dwa noże! Poczekajcie!". Na drżących nogach wydostałem się
na światło dzienne. Z ubrania - spodni i butów biła tak straszliwa
fala fetoru, że rozkaszlałem się, a gdy odruchowo podniosłem dłoń
do ust i poczułem na wargach kwaśno-słony szczypiący smak - skręciłem
się i zacząłem wymiotować wodą, żółcią i pustką. Kątem oka widziałem,
że Padaer Bregon zbliża się do głowy Kolcergona, najwyraźniej
przymierzał się do ogromnego Rogu Smoka. Miał w oczach żądzę i blask
zemsty. Zwaliłem się na kolana i zacząłem do niego trochę bezładnie
migać, ale on nie zważał na nic. Za jego plecami wyrosła sylwetka
kusznika, Oltz syknął do mistrza i ten zatrzymał się. Oltz podszedł
bliżej i zaczęli rozmawiać, powlokłem się w ich kierunku ogarnięty
nagłą niemocą i obojętnością. Drżały mi kolana i uginały się niemal
przy każdym kroku. Kaszlałem i plułem, potrząsnąłem głową, żeby
strząsnąć łzy, rąk już nie podnosiłem do twarzy.
Wszystko niedobre,
co się stać mogło, się stało. Nie żyje Ubertia - żegnaj więc mały
dworku, w którym mogliśmy zamieszkać we troje, może potem we czworo,
i cieszyć się sobą i życiem, nie żyje Ghreda - najstarszy miecznik,
to znaczy - najstarszy do niedawna, bo od kilku chwil ktoś inny,
nieznany nam, jest najstarszym żywym miecznikiem... Na pewno
nie żyje sieciowy Sancel, starszy nawet od mistrza Bregona; zapewne
nie żyje Muel, który zwalił się z wysokości kilku pięter na kamienie...
Wlokłem się noga za
nogą, potknąłem się o kamień, raz - drugi. Za drugim razem musiałem
zatrzymać się i odcharknąć, żeby móc jako tako spokojnie kaszleć.
Oltz i Bregon stali i napawali się ogromem ubitego smoka, Padaer
Bregon pokręcił głową z podziwem. Bokiem oka zobaczył mnie i pomachał
radośnie.
- Wspaniale się spisałeś,
synu. Ale zbliżaj się pod wiatr!
Parsknąłem śmiechem,
głupich kilka słów, po tych kilku - bo przecież sam bój trwał chyba
krócej niż jego opowiedzenie - chwilach okropnego strachu, obezwładniającego,
skuwającego nogi i ręce niewidocznymi, ale najtrwalszymi pętami,
wywołało zrodzony gdzieś w obolałych trzewiach śmiech. Zacząłem
chichotać, potem rechotać, po chwili zaczął mnie boleć brzuch, a
nogi przestały w ogóle trzymać. Zwaliłem się na kolana, upuściłem
miecz, pokierowany resztką sprawności rozumu odpiąłem podwójną pochwę
na pozostałe noże i odrzuciłem od siebie. Szalona rechot przygiął
mnie do ziemi. Przez łzy zobaczyłem, że mistrz i Oltz, patrząc na
mnie, zaczynają też chichotać i wiedziałem, że za chwilę będą jak
ja turlać się po poharatanym cielskiem smoka kamiennym placu. Szczęśliwi,
że przeżyli, oszołomieni już szacowanym bogactwem. Bogowie! Mamy
Róg! Mamy szpony! Kolce z mogilnicą! Silny spazm zgiął mnie we dwoje,
ale już nie mogłem ani się śmiać, ani podnieść. Przewaliłem się
na bok. Mistrz i Oltz cisnęli broń i zgięci usiłowali poklepać się
po plecach, ramionach, nie mieli sił, nie mogli trafić. Machali
rękoma jak dwaj ogarnięci jakąś odmianą dychawicy jarmarczni żebracy.
A wszak byli to w tej chwili bogatsi nawet od M'hera Kasedelii
ludzie!
Wtedy cielsko drgnęło.
Tylko ja zobaczyłem, że poruszył się koniec ogona, sam koniec, grubości
dyszla. Zacząłem wciągać powietrze, ale czas znowu zmienił się w
kleistą przeźroczystą szklistą maź. Nabierałem oddechu chyba całe
wieki, dwaj moi towarzysze krztusili się rechotem, a tylko smok
poruszał się z normalną prędkością. Podniósł ogromny łeb i potrząsnął
nim. Dopiero gdy podobne do poskręcanych pni drzew łapy poruszyły
się i zgrzytnęły o kamień szpony, dźwięk zaalarmował mistrza i Oltza.
Zaczęli się prostować zwracając głowy na smoka, ja podnosiłem się
i jednocześnie szukałem po omacku noży i miecza. Za późno. Za późno!
Na próżno!!!
Łeb wystrzelił w kierunku
Oltza i Padaera Bregona, kusznik trafił w otwartą paszczę,
ale pysk nadal sięgał w ich kierunku, Smok zamierzał za jednym zamachem
chwycić w paszczę obu mężczyzn! Łapy omsknęły się i uderzenie nie
do końca wyszło. Koniec pyska, sam chroniony rogowymi płytami czubek,
uderzył tylko w skamieniałego Bregona i cisnął nim aż o kamienną
palisadę, a łeb kolcergona wciąż jeszcze parł do przodu aż sięgnął
odwracającego się do ucieczki kusznika. Dopiero wtedy rzuciłem się
do przodu, nie wiem dlaczego wydało mi się , że Karnik jest bliżej
niż mój własny miecz. Ciało mistrza jeszcze leciało do tyłu, Oltz
ryczał z paszczy. A skrzydło smoka, którym trzepnął do tyłu, trafiło
mnie. Giętka błona powstrzymała mój bieg - jak trafiona packą mucha
odleciałem do tyłu. W ciemność i ciszę.
Ocknąłem się po krótkiej
chwili. Musiało to trwać chwilę, bo nieszczęsny Oltz jeszcze jęczał
nadziany kilkanaście razy na zęby Kolcergona. Smok leżał znowu nieruchomy.
W głowie mi szumiało, potwornie bolała wybita żuchwa i coś ciepłego
i lepkiego płynęło przez prawe oko na policzek. Zacząłem się podnosić,
lewa ręka bolała w łokciu, a ruch wywołał takie świdrowanie w skroniach,
że światło na chwilę zgasło również w drugim oku. Zamarłem na chwilę,
zakaszlałem, ale nie mogłem splunąć z powodu wybitej żuchwy. Zaparłem
się kolanami w podłoże i z całej siły uderzyłem z boku w szczękę.
W głowie rozbłysła błyskawica. Uderzyłem na oślep drugi raz i poprawiłem,
w końcu przestawiłem żuchwę na miejsce. Pokuśtykałem do leżącego
bezwładnie i nieruchomo mistrza. Oltz albo mnie zobaczył, albo poczuł
przedśmiertny przypływ sił. Ryknął coś w nieznanym mi języku. Zerknąłem
na niego śpiesząc do mistrza - łeb smoka leżał na boku, kusznik
nie dość, że naszpikowany był zębami od pleców i brzucha, to jeszcze
smok, uderzając łbem o ziemię w spazmie skonu, złamał go. Mogłem
go tylko dobić, ale nie śpieszyłem się, modląc, by bogowie okazali
się przynajmniej teraz dla mnie łaskawi i uśmiercili go, zanim jego
jęki zmuszą mnie do tego.
Podszedłem do mistrza
Bregona. Żył! Miał otwarte oczy i wpatrywał się w niebo, jakby z
niedowierzaniem. Zwaliłem się na kamienie obok niego.
- Mistrzu! Mistrz?..
- Dotknąłem jego ręki. Przez długą chwilę nie reagował, potem wolno
przesunął spojrzenie i popatrzył na mnie.
- Mamy go... - wychrypiał.
- Król Smoków. Kolcergon. - Jego głos nabierał sił, karmił się radością
i triumfem.
- Królowa - sprostowałem
odruchowo.
- Kró... lowa... -
stęknął. Drgnęły mu palce lewej ręki. Z każdym jego poruszeniem
we mnie rodziła się nadzieja. Zdarłem z siebie kaftan i złożywszy
podsunąłem ostrożnie pod głowę mistrza. Podczas tego ruchu rzucił
spojrzenie na pokonanego wroga. - Ty wiesz lepiej... - nagle uśmiechnął
się. - Byłeś w odpowiednim miejscu...
Wystraszyłem się, że
znowu wpadnie w chichot, a jeśli ma poranione flaki porozrywa je
sobie spazmami.
- Ogromny Róg - powiedziałem
szybko, chcąc na czymś innym skoncentrować uwagę Padaera
Bregona. - Z tego Rogu ktoś zręczny wytoczy cztery duże, albo tuzin
małych...
Podstęp się udał. Mistrz
wytrzeszczył oczy szacując Róg smoka. W kącikach jego ust pojawiły
się kropelki krwi. Zacisnąłem szczęki, mimo że ból wykrzesał mi
niemal iskry z oczu.
- A nie lepiej handlować
całym? - zapytałem znając odpowiedź, ale nie przyszło mi do głowy
nic lepszego jak brnąć w handlową rozmowę.
- Głupiś Avencisie.
- Strumyk krwi popłynął po brodzie, mistrz nie poczuł tego, nie
zauważył. - Znasz takiego... kto ma aż taką fortunę? Do samego Tradealara
się udamy? - usiłował prychnąć pogardliwie. - On też nie wyda połowy
skarbca, raczej nas każe zabić...
Oltz zarzęził i ucichł.
- Mistrzu, mamy duże
straty. Ubertia...
Nie słyszał mnie, nie
- słyszał, bo w końcu, mówił do rzeczy, ale jakby wybierał, co chce
usłyszeć:
- Miała szczęście -
taka zdobycz za pierwszym razem...
Przyjrzałem mu się
inaczej. W oczach błyszczała mu gorączka, jak mogłem nie zauważyć
niezdrowego blasku! Dlaczego...
- Ubertia... Wiesz,
dlaczego należy szybko oprawić smoka?
Zdębiałem. Nagłym ruchem
chwycił mnie za dłoń.
- Mówiłem ci tyle razy.
Nie pamiętasz?
- Ognisty żel w smoku
zaczyna trawić go od środka, gdy ustaje życie - wykrztusiłem.
- No! Dobrze. Dobra
dziewczynka... - Puścił moją rękę. - No to się śpiesz. Najpierw
Róg, pamiętaj. Potem kilka garści kolców, żeby mieć własną mogilnicę
... - mamrotał. - Na końcu szpony, ile się da. Niech Avencis się
ruszy... Ale... - zabulgotało mu w gardle - ... gdyby ze szponami
były kłopoty... bierz kolce. Tak, kolce. Kolce ważniejsze. Szpony
tylko ze dwa, te najwięk-che! Kchel-gh! Kch!..
Rozkaszlał się, czerwony
bryzgi wyplusnęły na pierś. Pośpieszyłem z pomocą, ale uderzył mnie
pięścią w brak.
- Do rob-hoty!.. -
wycharczał.
Chwyciłem Karnik i
pobiegłem do smoka. Oltz podczas rozmowy z mistrzem skonał, miał
twarz zalaną własną i smoczą krwią. I jedno i drugie zmywała gęsta
żółtawa flegma kolcergona, za chwilę, jeśli wcześniej nie spłoną,
ciało Oltza całe utonie w galaretowatej wydzielinie trawiennej.
Żrąca ciecz już spowodowała, że na twarzy kusznika zaczęła się marszczyć
skóra, jak na dłoniach i stopach topielca.
Wbiłem Karnik w łeb
przy nasadzie Rogu, powtórzyłem uderzenie, udało mi się przebić
przez łuski, ale za płytko. Musiałem dźgać mieczem dobrą chwilę,
zanim wszedł na wystarczającą głębokość w cielsko smoka. Gdyby Padaer
Bregon widział, pomyślałem, że używam jego bojowego towarzysza do
patroszenia smoka?.. A może nie widziałby w tym nic zdrożnego, myślałem
dalej, chcąc zagłuszyć inne myśli, te dotyczące obrażeń i losu mistrza,
skoro to Królowa Smoków, Kolcergon Królewski?! Piłowałem mięso,
dziargałem, wyrzynałem Róg, wyłamywałem. Gdy go dotykałem dłonią
czułem, że jest ciepły, za każdym razem cieplejszy - smok zaczynał
samospopielenie. Pośmiertna zemsta na zabójcach i grabieżcach. Przyspieszyłem,
choć ledwie mogłem oddychać - z powodu bólu połamanych żeber, i
głowy, i żuchwy, i z powodu potwornego smrodu bijącego od podgrzewającego
się ciała smoka. Wbiłem resztką sił Karnik w łeb potwora i uwiesiłem
się na Rogu. Nie spodziewałem się, że spowoduje to otwarcie paszczy
smoka. Rozległo się ohydne mlaśnięcie i na ziemię wypadło przełamane
i niemal przegryzione, nadtrawione, ciało Oltza. Jednocześnie z
gardzieli buchnęło dymem, rozkaszlałem się i musiałem odejść na
uginających się nogach kilka kroków, żeby móc zaczerpnąć świeżego
powietrza i dać wytchnienie drżącym rękom i szmacianym nogom.
Wpatrywałem się w smoka
i wciąż na nowo i na nowo dziwiłem się, że go ubiliśmy. Sam jęzor,
przeszyty ciągle mieczem Ghredy, przyszpilony do żuchwy, wypełniłby
ze trzy beki na solone mięso. Zęby... Zęby? Zgroza, nie zęby! Kły
jak kindżały, niektóre spłaszczone, szerokie, podobne do siekaczy,
ale ostre jak brzytwy. Pomyślałem, że dwa tuziny ludzi miałyby co
robić przy tym gigancie... Ale byłem tylko ja. Obłok dymu przy pysku
zrzedł, podszedłem bliżej i znowu uczepiłem się Rogu. Coś zgrzytnęło,
zacisnąłem zęby i uwiesiłem się całym ciałem. Teraz we mnie zgrzytnęło,
jakieś żebro otarło o ułamaną końcówkę siebie samego.
Bogowie!
Róg zachrzęścił i cmoknąwszy
puścił - zjechałem aż na ziemię podkurczywszy nogi, wyszarpnąłem
Karnik i odrąbałem jakieś żyły i chrząstki łączące jeszcze Róg z
cielskiem. Niemal ostatkiem sił odciągnąłem Róg dalej, a potem,
powodowany chęcią zrobienia przyjemności mistrzowi, powlokłem go
w jego kierunku. Widząc mnie uniósł nieco głowę i chwilę patrzył,
potem jego głowa opadła bezwładnie. Na zrolowanym kaftanie głowa
mistrza wygniotła zagłębienie, wypełnione już krwią. Dowlokłem stygnący
Róg i ułożyłem w zasięgu ręki mistrza, potem zacząłem wspinać się
po skalnej grzędzie, drogą, jaką tu przyszliśmy. Na jej szczycie
zatrzymałem się i oddychałem chwilę ze świstem. Mój głośny oddech
był jedynym dźwiękiem, jaki słyszałem. Zsunąłem się na dół, chwyciłem
ciśnięty tu nie tak dawno bukłak i chciwie wlałem do ust kilka łyków.
Krztusiłem się chwilę, ale w końcu udało mi się przełknąć wodę.
Spłukała cuchnący osad z ust, więc nic dziwnego, że chwilę potem
ją zwymiotowałem. Odetchnąłem i łyknąłem jeszcze, teraz przeszła.
Zdjąłem pas i przesunąłem go wyżej, na pierś. Zaciągnąłem. Zgrzytnęły
złamane żebra, jęknąłem. I tak nie miałem sił wrócić, więc opłukałem
oszczędnie wodą dłonie.
Wspiąłem się z powrotem
na grzędę, przewaliłem i zszedłem do mistrza. Leżał z zamkniętymi
oczami, ale palce pieszczotliwie przebierały po zakrwawionej nasadzie
smoczego pala. Uniosłem nieco głowę Bregona i wlałem do ust kilka
kropel. Nadspodziewanie gładko przełknął, a we mnie zatliła się
nadzieja. Zgasła, gdy poczułem jak pod końcami palców uginają się
kości jego czaszki z tyłu głowy.
- Ilu... - szepnął
mistrz i otworzył oczy.
- Ubertia nie żyje
- powiedziałem. - Ghreda... Oltz... Sancel... - Patrzył na mnie
i nie mówił nic. -
Pójdę sprawdzić co się dzieje z Muelem, ale...
Machnąłem ręką i odwróciłem
się. Nie przystoi uczniowi, nawet tak zaufanemu, widzieć łez mistrza.
Pomaszerowałem dokoła smoka obchodząc go dużym łukiem, w jego wnętrzu
coś szeleściło i potrzaskiwało, chciałoby się powiedzieć, że ognisko,
ale to były inne trzaski. Muel leżał nieruchomo, jak spadł. Podszedłem
bliżej i zatrzymałem się kilka kroków od niego, podchodzić bliżej
nie było sensu, czaszka była rozłupana jak uderzona maczugą dynia.
Wróciłem do smoka,
szpony były gorące, ale to akurat w tej chwili było okolicznością
sprzyjającą - wystarczyło mocno szarpnąć, by całe, nawet bez żył
i ścięgien, wychodziły z ciała. Warto zapamiętać na przyszłość,
pomyślałem, żeby się nie szarpać, nie wyrzynać, nie męczyć, skoro
wysmykują się tak łatwo, tylko w odpowiedniej chwili. Podszedłem
bliżej tułowia, zdjąłem pas, zrobiłem zeń pętlę i ostrożnie zapuściłem
w kępę okazałych kolców. Zaciągnąłem pętlę i delikatnie szarpnąłem
zyskując kilkadziesiąt bezcennych, wypełnionych straszliwym jadem
kolców. Postąpiłem identycznie kilkanaście razy, potem, tłumiąc
w sobie odruchy chciwości, odstąpiłem, kolce ostrożnie zsunąłem
na kawał oddartej od koszuli tkaniny i ostrożnie trzymając za rogi
oddaliłem się od coraz bardziej rozgrzanego Kolcergona. Zaniosłem
kolce pod sklepienie jaskini, i tak musiałem tu przeciągnąć mistrza,
na razie nie mogłem go opuścić, by pognać po pomoc. Chociażby dlatego,
że zaraz zwali się tu horda bandytów, złaknionych łatwego łupu.
Wróciłem do mistrza, przyklęknąłem.
- Zaniosę cię do jaskini
- powiedziałem.
Nie odpowiedział. Był
nieprzytomny. To nawet lepiej, pomyślałem. Zastanawiałem się chwilę.
Potem biegiem, koślawym biegiem wróciłem do Sancela. Mistrz by tego
chciał, usprawiedliwiałem się. Zdarłem z Sancela kaftan i pasy.
Samo ciało przywlokłem do smoka i ułożyłem przy jego boku. Potem
pognałem do mistrza, rozłożyłem obok niego odzienie sieciowego,
przesunąłem nań Bregona i powlokłem do jaskini. Nic nie mogłem poradzić,
że głowa mistrza co i rusz uderzała o wystające kamienie, przez
które go wlokłem. Pod sklepieniem skropiłem jego twarz wodą i pobiegłem
znowu do smoka. Ułożyłem przy Sancelu Oltza. Rozejrzałem się. Ubertia
i tak była kupą popiołu, a do Muela nie dotarłbym będąc nawet w
dużo lepszej kondycji. Trudno, może potem, kiedyś, wrócę tu z ludźmi
i jeśli do tego czasu jego ciała nie rozszarpią kruki - pochowam.
Smok spłonie za chwilę, a w żarze jego ciała spłoną równie ciała
jego zabójców. Zaciągnąłem jeszcze do jaskini Róg i kolce i zwaliłem
się bezwładnie obok Bregona na kamienne podłoże. Chrypiałem, świstało
mi w piersi, przy każdym niemal oddechu kłuło co najmniej w dwóch
miejscach. Chyba że oddychałem płytko, tylko-tylko.
Karnik! Gdzie jest
miecz mistrza? Niemal płacząc ze złości, że muszę się w ogóle ruszyć
usiadłem i rozejrzałem mając głupią nadzieję, że w jakiś cudowny
sposób znalazł się w pobliżu. Nie, leżał tam, gdzie go zostawiłem,
pod zakrwawioną skałą. Z cielska smoka zaczęły wydobywać się smużki
dymu. Powlokłem się po miecz, po chwili wróciłem. Właśnie zamierzałem
unieść głowę Bregona, by sprawdzić ranę na tyle głowy, gdy z głębi
jaskini, z trzewi szerokiego mrocznego korytarza, dobiegł mnie przeciągły
fletowy jęk. Włosy zjeżyły mi się na karku.
Przecież już wcześniej
słyszeliśmy tę skargę! Przecież to zmyliło sieciowych, którzy sądzili,
że smok trawi w jaskini! My też tak myśleliśmy, dlatego nas zaskoczył!
- Avencis... - usłyszałem.
Przyklęknąłem przy
mistrzu, położyłem palec na ustach, patrzył przytomnie, w jego wzroku
pojawiło się pytanie. Poruszył lekko głową. Zobaczyłem, że w kałuży
krwi, w której leży jego głowa, przy ruchu odsłoniły się jakieś
ohydne zgęstki białawego śluzu. Musiałem unieść głowę do góry i
zaczerpnąć powietrza, a potem wtłoczyć je w siebie i zdusić mdłości.
- Coś tu jeszcze jest
- wyszeptałem pochyliwszy się do jego ucha. Chwilę zbierałem się
do wypowiedzenia tego. Co powiedzieć musiałem. - Pójdę tam...
- Czekaj! - syknął.
Zabulgotało w jego gardle. Poruszył ręką. - Weź... rękawice... masz
kolce?
No tak! Przecież mam
najpotężniejszą broń! Z nią mogę iść samotnie na niedźwiedzia. Byle
tylko uniknąć jego pierwszego ataku, byle raz drasnąć nieprzyjaciela,
najmniejsza ranka nie pozwoli na powtórzenie ciosu. Widziałem, wszak
jak dzisiaj mogilnica zabiła swojego nosiciela! Wyszarpnąłem zza
pasa Padaera Bregona rękawice, chwyciłem kolec, lekko i cicho
uderzyłem ostrzem Karnika w końcówkę, pojawiła się kropla trucizny,
złapałem jeszcze dwa kolce i trzymając je w lewej ręce poszedłem
przed siebie. Kopulasta jaskinia zwężała się tu i obniżała, zmniejszała
do wymiarów pałacowego korytarza.
Mrok gęstniał, ale
- gdy udało mi się zapanować nad rozedrganym ze strachu rozumem
- oszacowałem, że dźwięk dobiegał z dość dużej odległości. Zrobiłem
jeszcze kilka kroków, przystanąłem i wpiłem się oczami w ciemność.
Po chwili wydało mi się, że w ścianie mroku widzę jakieś jaśniejsze
pasmo. Potrząsnąłem lekko głową, żeby strącić krople lepkiego zimnego
potu z czoła, kilka kropel przemknęło od czoła do szyi i wsiąkło
w wilgotną koszulę. Na pozostawionych na twarzy wilgotnych śladach
poczułem chłód - lekki powiew powietrza, przeciąg.
Zrobiłem kilka kroków.
Zatrzymałem i wsłuchałem. Nie mogłem zmusić nóg do marszu. Inaczej
- gdybym odwrócił się w stronę wyjścia z pewnością poniosłyby mnie
szybciej od stada spłoszonych koni. Ale do przodu - nie chciały!
Stałem i wietrzyłem, i słuchałem.
Coś poruszyło się,
na pewno - zgrzytnął pazur o kamień, nie nóż, nie drewno - szpon!
Zrobiłem dwa wyczerpujące kroki w bok i przypadłem do ściany. Na
pewno żaden niedźwiedź czy wilk nie ośmieliłby się zagospodarować
ligawy smoka! Zresztą - ta chroniona była gęstą i wysoką palisadą
skał... Nie mogłem dłużej się oszukiwać - tam był smok. A ja byłem
sam.
Przywarłem plecami
do ściany i gorączkowo, bezładnie myślałem. Uciec? Tak, uciekać,
chwycić trofea - róg, kolce, szpon, przebiec obok kolosa i po przebyciu
grzędy skał dopaść koni. I dalej - w świat, bez nagrody M'hera
Kasedelii.
Stałem i wytrzeszczałem
oczy w skałę, do nozdrzy dotarła woń czegoś pieczonego. Smok musiał
płonąć na całego. Zobaczyłem, że ściana przesuwa się - to moje nogi
same podjęły decyzję i wynosiły ciało z jaskini. Zacisnąłem zęby
i unieruchomiłem nogi. Stałem chwilę dysząc ciężko, a potem pochyliłem
się do przodu i - jak pod wiatr, wiosenną wichurę - ruszyłem do
przodu. Po kilku krokach zrobiło się lżej, jakby nogi uznały, że
skoro i tak idę nie tam, gdzie trzeba, to raczej należy pomóc, a
nie przeszkadzać. Korytarz zwinął się raz w lewo, a potem w prawo,
i jeszcze odrobinę w lewo. Zrobiło się jaśniej, wiaterek wysuszył
- niemal wysuszył pot z twarzy. Wyraźnie dochodziłem do drugiej
komory ligawy. Przylgnąłem do ściany i wysunąłem głowę, wychyliłem
się mocniej i nadal nic nie widziałem, mimo że komora biło światło
z kilku szczelin w górnej części kopuły. Jeszcze krok, drugi, ostrożny...
Wysunąłem głowę. Komora była pusta. W każdym razie nie było w niej
żadnego smoka, nie mogło być, skoro była pusta?!
Odetchnąłem, ale -
na wszelki wypadek - bezgłośnie. Zrobiłem krok w bok i zobaczyłem
całą komorę, i krzyknąłem. To znaczy chciałem krzyknąć.
W kącie pieczary, nieźle
oświetlonej, stało coś dziwnego.
Wyglądało jak duży
łabędź. Gdyby łabędzie miały cztery nogi wyrastające z tułowia.
I były tęczowe, mieniące się wszystkimi możliwymi barwami. Gdyby
istniał łabędź z białą głową, z której wyrastał mały zaokrąglony
guzek, taki łabędź, który ma przechodzącą w żółć szyję, a ta żółta
pręga biegnie potem przez cały grzbiet, a boki miał w pionowe różnokolorowe
pasy i pasma. A wszystko to było pierzaste i piękne. A z boków,
pod zwiniętymi błękitnymi skrzydłami, wyrastały czarne jaszczurcze
nogi z białawymi, mlecznymi pazurami. Korpus kończył się falującym
w górę i w dół oblepionym delikatnym puchem ogonem. W sumie wcale
to nie przypominało łabędzia, ale tak dalece nie przypominało też
nic innego, że musiałem pozostać przynajmniej przy łabędziu, żeby
samemu sobie podsunąć coś do porównania.
Tęczowy łabędź na mój
widok wyciągnął szyję i zasyczał, niemal jak łabędź, ale zaraz ten
syk przeszedł w tęskny fleci gwizd. Odgłos był miły dla ucha, ciepły,
chciałoby się powiedzieć. A potem istota otworzyła pysk, nie dziób
- pysk, i już wiedziałem, że to smok. Trzy szeregi drobniutkich
igłowatych zębów.
Zrobiłem krok do tyłu
i przypadłem do ściany. Młody smok... Młody smok królewski! Nikt
nigdy niczego takiego nie widział! Powiodłem spojrzeniem po komorze,
zobaczyłem sterczące z dłoni kolce. Zabić!
Tak, zabić! Takiego
małego dam radę donieść do ludzi, wynajmę najlepszego taksodermina
i każę, w najgłębszej tajemnicy, wypchać smoka! Potem... potem...
Smok pisnął za ścianą,
a potem usłyszałem chrobot szponów i odskoczyłem. Smok zmierzał
w moim kierunku, ale widząc moje gwałtowne pojawienie zatrzymał
się, kiwnął do tyłu i do przodu głową. Zagulgotał - coś miękko przeturlało
mu się w gardle. Potem raptownie wyciągnął szyję w moim kierunku
i znowu usłyszałem te fletowe tony. Nagle poczułem, że obite żebra
przestały mnie boleć. Zachwiałem się i - jakby od tego ruchu - cały
ból opadł ze mnie, zsunął się na ziemię. I zmęczenie. Czułem się
jakbym w ogóle nie wychodził z łóżka, nie jechał tu kilka godzin
i nie walczył z... Kim? Matką? Siostrą?
Tęczowy smok zrobił
ostrożne pół kroku do mnie. Wyciągnąłem przed siebie Karnik, a z
drugiej strony kolce. Smok poruszył głową na boki i wyraźnie zainteresował
się kolcami. No tak - przecież to znany mu chyba zapach! Ouatesabo!?
Co robić?
Podjąłem decyzję. Odwróciłem
się i zacząłem się oddalać biegiem. Kilka chwil później byłem przy
mistrzu. Półprzymknięte powieki odsłaniały mętne białka. Odłożyłem
miecz, chlapnąłem wodą na dłoń, spryskałem twarz Bregona. Gorączkowo
wiązałem pasem szpon i tobołek z kolcami. Zerkałem na mistrza i
pakowałem się. Po chwili otworzył jedno oko.
- Aven... Kolec...
daj... kroplę...
- Nie, mistrzu! - szepnąłem
z mocą. Tobołek miałem już gotowy. - Za chwilę cię przeniosę...
Niezwykle silna wola
pozwoliła mu sięgnąć ręką i chwycić mnie za kolano.
- Mogę pożyć godzinę,
może dwie... Strasznie mnie boli... Daj kroplę mogilnicy z wodą...
Nie umrę... A przynajmniej nie będę cierpiał...
Mogilnica zabija przedostawszy
się do krwi, wypita zabija równie niechybnie, ale po dłuższym czasie,
zupełnie bezboleśnie. Sam nie próbowałem i nawet nie rozmawiałem
z nikim, kto widział takie jej działanie - za droga była, ale taki
sąd krążył wśród łowców smoków.
- Daj! - wychrypiał
Padaer Bregon.
Zdarłem z czubka głowy
skórzaną tumbelkę i wlałem do niej trochę wody z bukłaka,
potem wydusiłem dwie krople mogilnicy. Szybko, obawiając się, że
mieszanka przeżre skórę i wyleje mi się na rękę przysunąłem "naczynie"
do ust mistrza. Wlałem płyn, on połknął gładko. To ja miałem trudności
z przełykaniem śliny, wstrzymałem oddech. Śmierdziało.
I z tyłu odezwał się
smok.
Bregon przymknął na
chwilę powieki, a potem gwałtownie je otworzył.
- Co to było? - zapytał
zupełnie innym głosem, jakby zupełnie zdrowy i cały.
- Tam jest... smok...
Ochrypłym głosem, zająkując
się i powtarzając końcówki słów, opisałem mu małego smoka.
- Niech to... - szepnął.
- Rzeczywiście - zabiliśmy królową... - Nagle poruszył ręką i trącił
mnie w udo. - Co z frachtalią? Czy dobrze mi się wydało,
że tylko my żyjemy?
Pokiwałem głową.
- No to jesteś bardzo
bogaty, synu. - Otworzyłem usta, ale nie zdążyłem się odezwać, Bregon
był w wyśmienitej formie. Jakby to nie on chwilę temu umierał leżąc
ze zmiażdżoną z tyłu czaszką. Syknął na mnie, żebym go słuchał i
ciągnął: - Po pierwsze, nie wracaj na dwór M'hera Kasedelii,
złupi cię i zabije. To gad. Po drugie, jak już zejdę - spakuj co
możesz i wiej stąd. Po trzecie... - Zawahał się. - Po trzecie, zabij
to małe...
Dziwna rzecz. Jeszcze
godzinę temu poderwałbym się i pobiegł natychmiast wykonać polecenie,
a teraz... Teraz jego słowa jakimś nieprzyjemnym echem odbiły się
w mojej głowie. Jakby mistrz powiedział czy zrobił coś niestosownego
- napluł do czyjegoś kielicha z winem, nałożył gnoju do buta czy
zatruł jedyną studnię we wsi.
- Dlaczego? - Zadałem
to pytanie czując, że krew łomoce mi w skroniach. - Mistrzu, wydaje
mi się, że to małe jeszcze nie wie... Że ono ma mnie za matkę...
- Nie wiem dlaczego to powiedziałem. Nagle tak się poczułem - jakbym
był kimś potrzebnym temu dużemu kolorowemu łabędziowi ze szponami
i zębami. - Ono... Ona - ciągnąłem - zrobiła coś, że już nie czuję
ani ran, ani zmęczenia... Może uda się ją zmusić...
- Nie próbuj! - krzyknął
i zmiażdżył mi palce w swojej lewej dłoni. Syknąłem. - Ja wiem...
Czytałem... - Gniótł mi dłoń, a ja bałem się ją wyszarpywać, żeby
nie poruszyć jego głowy - wydawało mi się, że przyschła do udającego
poduszkę kaftana. - Czytałem w pewnej starej księdze... Sądziłem
wtedy, że to bajanie... W żadnej innej nie znalazłem potwierdzenia...
Młody smok łączy się z człowiekiem umysłem, przelewa swój do niego...
a jego do siebie...
Puścił wreszcie mnie,
a ja zacząłem przebierać palcami, żeby przywrócić w nich czucie.
- Mistrzu, niemożliwe.
Nikt nie widział młodego smoka... - wysyczałem zły na niego. - Nikt
niczego o tym nie wie! Przecież... - gorączkowo szukałem argumentów
- ...wiesz, ile jest, chociażby, opowieści o rozmnażaniu smoków?!
Jedni powiadają, że w locie samicę zapładnia wicher z Csehlod Godhy,
inni - że jest taki jaszczur, który gdy trafi na kwitnącą...
- Zamilcz durniu! -
Znieruchomiałem z otwartymi ustami, Padaer Bregon nigdy do
mnie... nigdy do nikogo tak nie mówił. - To nie ma znaczenia, co
ktoś kiedyś mówił! Ważne, co jest teraz. Skoro widziałeś tu młode
to nie ma wątpliwości, że tamta księga ma rację. - Rozkaszlał się
i nagle wyprężył opierając głowę na zmiażdżonym czubku, poderwałem
się, ale nie wiedziałem, co robić - docisnąć go do podłoża, podnieść,
czy nic nie robić. Odchrząknął, nieco śliny wypłynęło mu z kącika
ust. - Li-litayat bi-kolli attali sadaahatin la - powiedział
nagle głośno i wyraźnie.
Używał nieznanego mi
języka, miał zamknięte oczy i wyprężone w łuk ciało. To chyba była
agonia. Zamierzałem wsunąć pod jego plecy rękę i podtrzymać go,
żeby nie wgniatał własnej czaszki, ale opadł gwałtownie na plecy
i otworzył oczy, jakby pod wpływem wstrząsu.
- Łączą się umysły,
ale smoczy jest silniejszy. Jest zły, nieludzko zły... - powiedział
spokojnie, jak gdyby chwilę wcale nie wyginał się w jakimś kurczu
ciała.
- To małe jest wielkości
ptaka! - wyszeptałem z mocą. Nie precyzowałem, że tak wielkiego
ptaka jeszcze nie widziałem. - To nie może..
- Avencisie, posłuchaj
- przerwał mi. Zamilkłem, patrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiem dlaczego
nabrałem przekonania, że gdyby mistrz mógł, to by mnie zabił w tej
chwili. - Smok pobiera z człowieka to, co jemu jest potrzebne -
spryt, wiedzę o świecie ludzi, o niebezpieczeństwach... Rozumiesz?
Wszystko, co pomaga mu później żyć i zmagać się z ludźmi, w świecie
ludzi i ze światem ludzi. Wiesz już teraz, dlaczego niektóre smoki
tak trudno ubić?
Kręciłem głową. Nie
chciałem go słuchać. Nie mogłem. To było nieprzyjemne i niedobre.
- Uczynił mnie zdrowym
i silnym... - wymamrotałem czując, że mówię nie to, co trzeba. -
Spotkaliśmy się i on jakby na mnie dmuchnął... Przestało mnie boleć...
i... Tchnął we mnie siłę i zdrowie...
Zamilkłem widząc, że
zupełnie mnie nie słucha. Zrozumiałem, że to nie ma sensu, on nie
rozumie albo nie wierzy, że mały smok mnie uzdrowił, że czułem się
wspaniale i miałem nadzieję zawsze tak się czuć. Właściwie to powinienem
- pomyślałem nagle - powinienem... Trzeba co innego zrobić - zabić
Bregona. Skrócić jego męczarnie.
- W najlepszym razie...
- mistrz zaczął gorączkowo szeptać. Niemal go nie słuchałem. - ...
podzieli się z tobą swym złym duchem. To też wyczytałem tam... Staniesz
się mocny, mocniejszy od innych ludzi, od całych armii, ale będziesz
zły. Będziesz żądał władzy, coraz więcej i coraz więcej... Jak Clath
Okrutny z Pobnuhmy, znasz tę historię?..
- Mistrzu, to bajka
o czarnoksiężniku...
- Nie! Pamiętam, tam
się mówi... - Nagle oczy Bregona zapadły się, błysnęły białka. -
... Tabka arraaham hada haada momkinon adrayet atifiya ala...
- Znowu przeszedł na dziwny, podobny do łkania czy krztuszenia
się język. Czekałem chwilę, a on nagle popatrzył na mnie, tak...
normalnie. - Posiadł duszę smoka, a ona czernią rozlała się... -
przetłumaczył.
Przerwał nam świst
z pieczary.
Tgarney śpieszyła do
mnie. Wiedziałem już jak ją nazywać. Powiedziała mi to. Tgarney
D'ha. Pani Piątego Żywiołu.
- Uspokój się, mistrzu. - Położyłem mu dłoń na ręce i teraz ja ścisnąłem,
niezbyt mocno. - Wiem, co chcesz powiedzieć. To nie jest tak. Nie
musi być tak - powiedziałem z naciskiem na słowo "musi". - Łącząc
się ze smokiem, mogę stać się władcą dobrym. Wcale nie muszę i nie
będę chciał ludzkiego nieszczęścia, krwi i pożogi. Uwierz mi.
Wpatrywał się we mnie
z rosnącym niepokojem.
- Jesteś już związany,
spętany jej umysłem, synu - szepnął a potem zgrzytnął zębami. -
Gdybyś nie był spętany - zobaczyłbyś to sam. Zobaczyłbyś, że już
nie panujesz nad sobą, jesteś niewolnikiem...
- Uspokój się!
Bregon kaszlnął, z
ust wypłynął mu strumyczek krwi, zalśnił i spłynął pod kołnierz.
Poczułem nagłe podniecenie. Tgarney poczuła moje podniecenie. Jęknęła
głośno.
Poderwałem się i pobiegłem
do niej, nie brałem miecza, nie sięgnąłem po kolce z mogilnicą jej
matki, Slisberduhe. Po co? Byliśmy już związani niewidzialnymi,
ale mocnymi więzami. Za zakrętem natknąłem się na człapiącą w moim
kierunku małą smoczycę, moją Małą Królową! Niezdarnie, mozolnie,
obijając jeszcze nie opanowane do końca ciało o ostre kamienie,
dążyła do mnie! Potrzebowała mnie! Podbiegłem i położyłem dłoń na
jej głowie.
Ogarnął mnie spokój. Rozległa dobra miękka i słodka cisza. Leciałem
nad zielonym kobiercem łąki, przenikliwie pachnący wiatr pieścił
moje ciało, było mi zimno i dobrze... Napawałem się długą chwilę
tą rozkoszą.
- Avencis... - wdarł
się w moje uszczęśliwione uszy zgrzytliwy nieprzyjemny głos.
Ludzki głos!
Poderwałem się, odjąłem
dłoń z głowy Tgarney. Obejrzałem się zniecierpliwiony.
- Avencisie! - krzyknął
mistrz... Bregon.
Mistrz? Czyj? Kto mu
pozwolił zabierać głos i dyktować...
- Już! - warknąłem.
Przekazałem Pani dobrą
myśl, czułe posłanie, i podbiegłem do tego na poły martwego ludzika.
- Tak?
- Błagam cię - zabij
to! - szepnął. - Niech ci się nie wydaje, że będziesz korzystał
z jej mocy dla dobra, to tylko pokusa. Tak się nie da! Nawet gdybyś
chciał, to ludzie, ze swoimi drobnymi - wobec twej mocy - problemami
zaczną ci się wydawać obłudni, niedobrzy, chciwi, złośliwi... W
końcu wyładujesz na nich swój gniew i obrzydzenie, a gdy stanie
się tak raz - zasmakujesz mocy i będziesz się nią cieszył. Naprawdę!
- dokończył żarliwie.
Dlaczego ludzie są
tacy miałcy i tacy...
- Błagam! - jęknął.
- Weź miecz, póki jeszcze jest czas i uderz!
Parzyłem mu w oczy
i widziałem, że nie to miał na myśli. Myślał: "Jeśli jeszcze możesz,
jeśli jeszcze nie zostałeś spętany..." Miło jest widzieć myśli innych
ludzi... W ogóle - ludzi.
- Miecz... - wychrypiał
Bregon. - Uderz...
Miecz? pomyślałem.
Miecz, to takie niedobre... Takie... prostackie. Rąbanie i cięcie,
cięcie i szlachtowanie... Napadanie na smoki?! Straszne! Ohydne!
Co innego jeśli...
- Chłopcze...
O!? "Chłopcze!" Na
nic innego już go nie stać? Zachichotałem. Co innego, gdy Tgarney
mnie woła, wtedy całe moje wnętrze oblewa się ciepłym suchym żarem,
to miłe. To szczęście. To rozkoszne aż do bólu...
- Miecz... Weź Karnik...
- usłyszałem głos i myśli tego... Jak mu tam... Bregona...
Tgarney mnie woła,
woła mnie i coś do mnie mówi... Miecz? Też czegoś chce od miecza...
Mam wziąć miecz...
Wezmę miecz Tgarney...
mistrzu?..
|