|
Yizgir
szedł powoli, kulejąc jak zwykle. Odciski na stopach dawały o sobie znać
przy każdym kroku. Jedynym okiem jakie miał bacznie rozglądał się na wszystkie
strony. Zostawiał za sobą ślad - łupiny słonecznika, który łuskał kilkoma
zębami jakie mu pozostały. Coś strzeliło mu w nodze. Zatrzymał się. Poczekał
aż ból rozejdzie się po kościach i ruszył dalej. Co chwilę niechlujne
kosmyki zmierzwionych włosów opadały mu na czoło zasłaniając widok. Odgarniał
je za każdym razem wychudłą dłonią. Był wrakiem krasnoluda. Nie miał nic
oprócz łachmanów na sobie i garści słonecznika.
Kiedyś
miał wszystko - sławę, pieniądze, żonę, dzieci. Teraz nic mu nie pozostało.
Był wrakiem. Żebrakiem pałętającym się bez celu po uliczkach Zertien.
Szedł wśród padającego deszczu. Błotnista droga nie ułatwiała wędrówki.
Nagle wśród ulewy, w rynsztoku zauważył mieszek. Prawdopodobnie sakiewkę.
Jak na kulawego dotarł do niej bardzo szybko. Otworzył ją i wysypał zawartość
na otwartą dłoń. Niestety, było w niej tylko osiem miedziaków. Od razu
wiedział co zrobić z taką ilością forsy.
Do karczmy dotarł bez problemu.
Podszedł do starego Redeta i powiedział ochrypłym głosem:
- Piwa za wszystko! Karczmarz
nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko pobłażliwie. Znał Yizgira dobrze.
Żal mu było krasnoluda, lecz nie umiał mu pomóc. Nie miał pojęcia jak.
Jedyne co mógł zrobić, to podać cztery kufle taniego piwa. Wiedział dobrze,
że żebrak nie będzie chciał droższego. Chodziło mu tylko o to, by spić
się do nieprzytomności.
Yizgir znów chciał "zapomnieć".
Chociaż piwo smakiem niewiele różniło się od moczu, wypił wszystko. Głowa
szybko opadła mu na blat stołu. Zasnął jak dziecko.
Obudził
go ból głowy. Miał kaca. Tępym wzrokiem zlustrował całą salę. Karczmarz
czyścił drewniane kufle. Za jednym ze stolików siedział jakiś elf, był
jedynym gościem w karczmie. Yizgir spojrzał na swe kościste dłonie, później
na zmierzwioną, niosącą ślady błota brodę koloru słomy, gdzieniegdzie
błyskały pasemka siwych włosów. Gdy pomyślał, że dawniej brodę miał splecioną
w imponujące warkocze, a dłonie potrafiły utrzymać niejeden wielki topór,
to chciało mu się płakać. Znów poczuł potrzebę podzielenia się z kimś
swoją niedolš. Z trudem dotarł do stolika, za którym siedział młody elf.
- Można się przysiąść? -
zapytał Yizgir.
- Oczywiście. - odpowiedział
chłopak podsuwając mu stołek.
Miał długie, czarne włosy
zwišzane w kok. Pod jasnozieloną skórą odznaczały się żelazne mięśnie.
Błękitne oczy z uwagą obserwowały żebraka. Ozdobny płaszcz, nienagannie
utrzymane szaty i herbowy sygnet na palcu świadczyły o wysokim urodzeniu.
Na plecach zawieszony miał łuk i kołczan pełen strzał.
- I pomyśleć, że kiedyś wyglądałem
nie gorzej niż ty. - zaczął krasnolud.
- Jak to? Nie rozumiem. -
zaciekawił się młodzieniec.
- Wiem. Trudno w to uwierzyć.
Ale kiedyś nie byłem takim dziadem. Byłem sławnym wojownikiem, Yizgirem
Żelazna Pięść. - przerwał, jakby się zastanawiając.
- Niech pan mówi dalej. -
ponaglił go elf.
-
Zabiłem niejednego potwora. Podróżowałem w poszukiwaniu przygód. Ale jak
wiadomo, w końcu przychodzi kiedyś taki moment, że chcesz się ustatkować.
Miałem żonę, dzieci i dom, wielki wspaniały dom. Niestety, gdy zajmujesz
się tym czym ja, to nigdy nie zaznasz spokoju. Gdy jesteś sławny, to masz
moc przyjaciół, ale także moc wrogów. Kiedyś pod moją nieobecność na mą
posiadłość napadła jakaś banda. Do dziś nie mam pojęcia kto to był.
Wymordowali mi całą rodzinę
wraz ze służbą. Rozkradli wszystko co miałem, a na koniec podpalili resztę
jaka pozostała. - głos mu się załamał, po policzkach spływały dwie wielkie
łzy, przypominające perły.
Chłopak siedział zamyślony
wpatrując się w jeden punkt. Wzruszyło go cudze nieszczęście. Nie odważył
się nic mówić. Czekał cierpliwie. Krasnolud milczał jeszcze przez chwilę.
W końcu przemówił:
- Potem nie widziałem już
sensu życia. Nadal byłem sławny, ale nie miałem nic. Przyjaciele odwrócili
się ode mnie. Pogrążyłem się w rozpaczy. Co raz częściej zaglądałem do
kufla. W końcu stałem się tym, czym jestem teraz. Żebrakiem, włóczęgą
i pijakiem. Jednym słowem niczym...
Elf wstał, położył na stole
monetę i powiedział:
- Niech pan już nie pije
i nie użala nad sobą. Radziłbym zajšć się czymś pożytecznym. - gdy skończył
podziękował karczmarzowi za gościnę i skierował kroki ku drzwiom.
Żebrak wybałuszył oczy, szczęka mu opadła - na stole leżała złota moneta.
Krasnoluda zatkało. Po dłuższej chwili wydukał:
- Dziękuję.
Ale
mówił tylko do zamykających się drzwi. Włóczęga podniósł monetę i podszedł
do karczmarza.
- Piwa! - zażądał.
- Nie! - usłyszał stanowczą
odpowiedź przyjaciela.
- Słyszałeś co mówił ten
młodzieniec, masz przestać się upijać. Lepiej przygotuję ci kąpiel i posiłek.
A później pójdziemy ci kupić jakieś ubranie, bo wyglądasz okropnie.
Yizgir chciał protestować.
Wydawało mu się, że stracił ostatniego przyjaciela. Lecz po chwili dotarła
do niego myśl, że stary Redet rzeczywiście chce mu pomóc.
Po obfitym posiłku i porządnej
kąpieli wraz z karczmarzem wyszedł na miasto. Był ranek. Szli wąskimi
uliczkami. Gdzieniegdzie pojawiali się pierwsi mieszkańcy. W większości
były to krasnoludy, ale także widać było ludzi, elfy, gobliny i trolle.
Niedaleko rynku natrafili na zakład krawiecki. Właścicielem był gruby
goblin o ciemnozielonej skórze. Na widok odzienia jakie nosił Yizgir skrzywił
się i powiedział:
- Najwyższa pora. Czym mogę
służyć?
- Potrzebuję nowych butów,
tuniki, spodni i płaszcza. - powiedział żebrak wyciągając kilka srebrników.
Krawiec po kilku chwilach przyniósł wysokie buty z czarnej skóry, wełniane
spodnie koloru miedzi, szarą tunikę i brązowy płaszcz z kapturem.
- Za wszystko należy się
osiem sztuk srebra.
Yizgir zapłacił. Przebrał
się w nowy strój, a stary zostawił w pierwszym lepszym zaułku.
- Poczekaj tu chwilę. - powiedział
Redet i wszedł do sklepu. Po chwili wrócił z kościanym grzebieniem w ręce.
- To prezent dla ciebie.
Myślę, że ci się przyda.
- Dzięki. - żebrak spojrzał
na swą zaniedbaną brodę.
Rzeczywiście, przyda mi się.
Gdy wrócili do karczmy Redet zwrócił się do przyjaciela:
- Tu masz klucz do swojego
pokoju.
- Ale...
- Żadnego ale! Jutro o świcie
zaczynasz pracę. Będziesz zarabiał na pokój, jedzenie, no i oczywiście
dostaniesz trochę pieniędzy na inne potrzeby. Nareszcie wiem jak ci pomóc.
Teraz już się nie wykręcisz. Zostałeś zatrudniony. Zaraz przyniosę ci
obiad. Usiądź! - wskazał stolik i krzesło. A i jeszcze jedno, przestajesz
pić alkohol.
Yizgir posłusznie usiadł
i czekał. Zastanawiał się czy to, co się teraz wydarzyło da mu szansę
poprawy życia i własnego wizerunku. Miał cichąv nadzieję, że tak.
Mijały dni, tygodnie. Yizgir ciężko pracował, lecz czuł się o wiele lepiej.
Nadeszła zima a on miał ciepły pokój, posiłki, pracę i przyjaciela.
Pewnego wieczora, gdy jadł
kolację usłyszał rozmowę dwóch osób:
- Ty, wiesz co się stało?
- mówił tłusty człowieczek o świńskich oczkach. Ponoć syn Ereda, kowala,
jak mu tam było? Tejkin. Tak. Tejkin znalazł za miastem odciśnięty w śniegu
ślad.
- No i co z tego? - spytał
zdziwiony krasnolud o poznaczonej bliznami twarzy i czarnej, rozwidlonej
brodzie.
- Jak to co? To był odcisk
jakiejś łapy, większy od tego stołu. A pazury to były długości miecza.
- A tam. Pijany pewnie był.
Nie wierzę.
- Podobno coś porywa i zabija
podróżnych na traktach. - do rozmowy przyłączył się jakiś goblin.
- Drugi nawiedzony. Bajanie
starych bab. Pewnikiem jacyś zbóje - często zimą szukają łatwego łupu.
Albo wygłodzone wilki. Też mi coś. - czarnobrody wzruszył ramionami.
- Mówię ci. W tym coś jest.
To musi być jakiś potwór. - upierał się tłuścioch.
Następnego
dnia karczma pękała w szwach, w całym Zertien nie mówiło się o niczym
innym, wszyscy powtarzali w kółko - smok. Pod miastem, w pobliskim lesie
zagnieździł się biały smok. Mieszkańcy przestali wychodzić z domów. W
okolicy zapanował strach i trwoga. Po dwóch dniach po ulicach zaczął jeździć
herold, który głosił następującą wieść:
- Szanowny Baron Memisson
Tetrion, ogłasza, że każdy kto chce zabić smoka a tym samym ocalić miasto,
ma się stawić jutro w południe na rynku. Za zabicie smoka wyznaczona zostaje
nagroda wysokości stu sztuk złota!
Następnego dnia na rynku stawiło się czternastu ochotników, którzy wieczorem
wyruszyli w kierunku siedziby smoka. Nikt z nich nie wrócił. Po tygodniu
ogłoszenie powtórzyło się. Tym razem znalazło się sześciu śmiałków. Minęło
kilkanaście dni, żaden z wojowników nie powrócił.
Kolejny dzień herold jeździł
po pustych ulicach miasta. W końcu zmęczony zatrzymał się w karczmie "Biały
Kruk". Redet podał urzędnikowi kubek wina. Yizgir zamiatał opustoszałą
karczmę. Wyglądał całkiem nieźle. Trochę przytył. Brodę miał wyczesaną
i powiązaną w warkocze. Praca dobrze mu służyła. A odkąd skończył z pijaństwem
cera nabrała naturalnych barw.
- Miasto jest stracone. -
mówił herold. Jeśli do jutra nikt nie stawi się na placu, to wątpię, czy
stawi się ktokolwiek!
Yizgir nie umiał spać. Znów
przypomniał mu się jak to kiedyś był wielkim wojownikiem. Ale nawet wtedy
nie byłby w stanie w pojedynkę pokonać smoka.
Było południe. Padał śnieg.
Na pokrytym białym puchem rynku stała opatulona w płaszcz postać. Po chwili
do postaci podszedł strażnik uzbrojony w włócznię, z hełmem na głowie
i skórzaną zbroją na piersi.
- Czego? - rzucił bezceremonialnie.
- Zgłosiłem się na ochotnika.
Chcę zabić smoka. Coś nie tak? - spytał Yizgir widząc smutny uśmiech na
twarzy krasnoluda.
- Nie, nic. Chodź za mną.
Zaprowadził
go przed oblicze namiestnika miasta. Baron Memisson był starym, grubym
krasnoludem o białych jak śnieg włosach, podkrążonych oczach i długiej,
sięgającej prawie podłogi brodzie. Siedział rozparty na wielkim, ozdobnym
fotelu. Miał smutną twarz, niemal zrozpaczoną.
- A więc tylko jeden. Czego
potrzebujesz by zabić smoka?
- Ciepłego płaszcza, tarczy,
dwóch toporków i miecza.
- Tylko tyle?
- Tak. Wyruszę za trzy dni.
Potrzebuję trochę czasu.
- Dobrze. Wiedz, że życzę
ci powodzenia.
- Dziękuję. - powiedział
Yizgir i skłonił się lekko.
Zbrojmistrz zaprowadził go
do zbrojowni, skąd mógł sobie wybrać uzbrojenie. Po chwili przyniesiono
mu płaszcz podbity wilczym futrem.
Wrócił do "Białego Kruka".
Gdy Redet zobaczył uzbrojonego mężczyznę wchodzącego do karczmy wystraszył
się. Lecz po chwili zorientował się, że to tylko Yizgir.
- Po co ci broń? - zwrócił
się do przyjaciela.
- Wróciłem do starego fachu.
Mam zamiar zabić smoka.
Karczmarz zbladł. Minęła minuta zanim wyjąkał:
- S-s-smo-kka.
- Tak.
Mijały
godziny. Yizgir niemal nieustannie ćwiczył. Przypominał sobie stare sztuczki.
Trenował walkę toporem i mieczem. Rąbał drewno, by nabrać sił. Ćwiczył
biegi. Odpoczywał tylko wtedy, gdy mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa.
Świtało.
Yizgir był już gotowy do drogi.
-
Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Przecież to samobójstwo! - Redet próbował
go powstrzymać.
-
To już postanowione. Szczerze mówiąc miałem nadzieję, że zanim wyruszę
znajdą się jeszcze jacyś śmiałkowie. No cóż, przeliczyłem się. Ale nie
licz, że mnie od tego odwiedziesz.
-
W takim razie wiedz, że zawsze byłeś mi bliski. Jesteś moim przyjacielem.
- z oczu karczmarza popłynęły łzy skapujące na siwą brodę. Będę się za
ciebie modlił do wszystkich bogów.
-
Dzięki. Muszę iść. - to mówiąc wyszedł z karczmy i skierował swe kroki
ku bramie miasta.
Miał jeszcze nadzieję, że ktoś go zatrzyma lub zechce się przyłączyć,
lecz nic takiego nie nastąpiło.
Redet
usiadł w fotelu przy kominku i ukrył twarz w dłoniach - nie mógł sobie
darować, że jest takim tchórzem. Zostawił swojego przyjaciela. Dlaczego
nie poszedł z nim? Znów zaczął płakać. Nie przejmował się tym. Tych łez
nikt nie widział.
Śniegu
napadało już po kolana. I ciągle padał pokrywając wszystko jakby olbrzymią
pierzyną. W lesie panowała martwa cisza. Yizgir przy każdym kroku słyszał
skrzypiący śnieg pod stopami. Każdy oddech wydawał mu się niezmiernie
głośny. Powoli podążał naprzód. Będąc kulawym nie mógł maszerować z normalną
prędkością, a tym bardziej w takiej ilości śniegu. W okolicy było coraz
więcej połamanych drzew. Niektóre z nich pokryte były lodem. Z rzadka
zaczęły pojawiać się olbrzymie odciski stóp. Po tych śladach Yizgir trafił
w pobliże wielkiej jaskini. Nagle zamarł w bezruchu. Przed sobą ujrzał
wilka. Zwierz podchodził do niego powoli. Krasnolud nie wiedział co robić.
Jakaś niewidzialna siła zatrzymała go w pozycji w jakiej był. Wilk podszedł
całkiem blisko. Zaczął się łasić do zdezorientowanego krasnoluda. Ten
pogłaskał go. Zwierzę w zamian polizało mu dłonie.
-
Hmm. Lepszy taki towarzysz niż wcale. - powiedział do siebie Yizgir.
Przywiązał tarczę do ramienia, chwycił topór w dłoń i skierował swe kroki
do wylotu jaskini. Wilk podążał za nim.
Korytarz
był ciemny i chłodny. Gdy jedyne oko przyzwyczaiło się do ciemności wojownik
ruszył naprzód. Wilk niczym pies wiernie szedł przy nodze. Yizgir szedł
prawie po omacku. Nie pomyślał o tym, by wziąć ze sobą pochodnię. W tym
momencie potknął się o coś i omal nie upadł. Za pomocą dotyku sprawdził
co to było. Znalazł jakiś worek, w środku którego znajdowała się lina,
sztylet i latarnia z oliwą. Krasnolud wyciągnął krzesiwo i hubkę z sakiewki.
Po kilku chwilach zapalił latarnię. W jej słabym świetle zobaczył okropny
widok, rozszarpane zwłoki jakiegoś krasnoluda. Zbroja trupa pokryta była
grubą warstwą lodu. Wyglądał to na robotę smoka. Wojownik ruszył dalej.
Coś było nie tak. Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Wilk stał w jakimś
miejscu jakby na coś czekał. Krasnolud wrócił się. Dopiero teraz zauważył
odnogę korytarza. Musiał ją przypadkiem minąć.
Tunel był wąski, lecz można było iść w nim bez większych problemów. Wilk
zniknął w głębi ciemnego korytarza. Wojownik podążał za nim. W końcu dotarł
do wielkiej groty, której podłoże świeciło mdłym blaskiem. Po środku leżał
wielki smok o białych łuskach. Z głowy sterczały mu dwa długie rogi. Pazury
nie miały długości mieczy, aczkolwiek wyglądały groźnie. Yizgir gnany
nagłym impulsem wściekłości pobiegł w kierunku smoka. Smok uniósł powieki.
Jego błękitne ślepia spojrzały na pędzącego wojownika. Yizgir był dostatecznie
blisko. Zamachnął się toporem, trafił w łapę i o mało co ramię nie wyskoczyło
mu ze stawu. Topór wbił się między dwie łuski. Stylisko złamało się czyniąc
broń bezużyteczną. Krasnolud wyrwał zza pasa drugi topór.
Smok
uniósł się na przednich łapach. Wciągnął powietrze w nozdrza i zionął.
Yizgir w ostatniej chwili zdążył osłonić się tarczą. To uratowało mu życie.
Tarcza rozprysła się na miliony kryształków lodu. Wojownik cały pokryty
był szronem. Uskoczył na bok. Potwór znów zionął - nie trafił. Krasnolud
zaczął biec. W pewnej chwili coś strzeliło mu w nodze. Nie mógł czekać,
aż ból rozejdzie mu się po kościach. Biegł dalej. Kątem oka zauważył,
że wilk rzucił się na gada i zdołał odwrócić jego uwagę. Yizgir wykorzystał
tę sytuację. Wskoczył na grzbiet smoka i z trudem chwycił się kostnego
płatu. Nadludzkim wysiłkiem zaczął wspinać się w kierunku głowy. Gdy zobaczył
jak potwór rozdziera wilka pazurami poczuł ukłucie w okolicy serca. Tym
bardziej chciał go zabić. Był już niedaleko szyi, gdy smok zorientował
się, że ktoś się po nim wspina. Wielki ogon próbował zmieść go z grzbietu.
Upadek oznaczałby niechybną śmierć. Gad spróbował innego sposobu. Zaczął
swą łapą szukać intruza. Niestety trafił. Olbrzymi pazur rozdarł bok krasnoluda,
lecz nie zdołał go zrzucić. Wojownik mimo obficie krwawiącej rany piął
się dalej. W końcu dostał się na gadzi łeb. Smok zaczął trząść głową,
ale Yizgirowi udało się utrzymać swą pozycję. Zdobytą wcześniej liną obwiązał
wokół smoczego rogu, a następnie wokół swego pasa. Powoli niczym góral
zaczął opuszczać się po linie w kierunku oka potwora. Gad wiedział co
się święci, próbował za wszelką cenę zrzucić krasnoluda. Yizgir kopnął
w gałkę oczną potwora. Zaraz po tym ciął w nią toporem. Smok wydał przeraźliwy
pomruk. Z oczodołu zaczęła mu wypływać jakaś żółta, galaretowata substancja.
Gad zaryczał, aż zagrzmiało w całej jaskini. Krasnolud wiedział, że to
nie koniec. Ciął jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Następnie wyszarpał
miecz z pochwy i wbił go do oczodołu po samą rękojeść. Ostrze dotarło
do mózgu. Potworem wstrząsnął dreszcz, za nim kolejny, jeszcze silniejszy.
Znów ryknął. Ział lodem na wszystkie strony. Smok umierał. Jego agonia
trwała dość długo. W końcu padł.
Yizgir
dyszał ciężko. Rana krwawiła. Owinął ją sobie rękawem oderwanym od koszuli.
-
Udało mi się. Zabiłem go! - pomyślał, uśmiech zagościł mu na twarzy.
Był
zbyt słaby, by odciąć głowę smokowi. Ale potrzebował dowodu, że go pokonał.
Postanowił obciąć mu język i odrąbać jeden z zębów. Jak pomyślał tak zrobił.
Gdy skończył, skierował kroki do domu, do miasta, do "Białego Kruka".
Stanął
w drzwiach karczmy. Dyszał ciężko. Uśmiechnął się do Redeta, który miał
minę jakby zobaczył ducha.
-
Yizgir?
-
Wróciłem. - trzymając się za ranny bok powoli wszedł do środka i usiadł
za stolikiem.
-
I co? - zapytał przyjaciel.
Wojownik położył na stole smoczy język i kieł. Uśmiechnął się tylko. Redet
wybiegł z karczmy. Zaczął krzyczeć na cały głos:
-
Smok nie żyje! Yizgir go zabił! Smok zabity!
Przez
chwilę odpowiadała mu głucha cisza. Z wolna okiennice zaczęły się uchylać.
Ciekawi mieszczanie zaczęli wyglądać przez okna i wylegać na ulice. Wiadomość
rozbiegła się lotem błyskawicy. Każdy chciał ujrzeć bohatera. Yizgira
- wojownika.
"Biały
Kruk" był oblegany. Nagle przez gwar, krzyki, wiwaty i pochwały przedarł
się odgłos trąb. Tłum zaczął się rozstępować. Do karczmy wszedł baron.
Wielmoża zwrócił się do Yizgira:
-
Nie wierzyłem. Słuchajcie wszyscy! - odwrócił się do ludu. Oto jest największy
wojownik w historii Zertien. Uratował nas przed niechybną zagładą. Działał
samojeden. Ale zwyciężył. Istotnie godny jest miana bohatera. Jak cię
zwą? - spytał.
-
Yizgir. Żelazna Pięść. - dodał po chwili namysłu.
-
A więc Yizgirze Żelazna Pięść, zabójco lodowego smoka w imieniu moim i
wszystkich mieszkańców miasta składam ci serdeczne podziękowanie za zgładzenie
smoka. Na twoje ręce kładę mieszek z setką złociszy i mianuję cię dowódcą
Straży Miejskiej, która od teraz będzie pilnować porządku w mieście i
okolicach.
Yizgir
był blady po twarzy, doskwierał mu ból rany oraz ogólne zmęczenie, ale
był szczęśliwy. Podano mu kubek wina. Wypił je jako toast na cześć ocalenia
miasta i jego mieszkańców. Następnie zawołano lekarza by opatrzył mu rany
i miał nad nim pieczę.
Gdy
krew w ranie zapachniała winem Yizgir wiedział, że to niedobry znak, ale
starał się o tym nie myśleć.
Zmarł
dwa dni później. Z uśmiechem na ustach. Już nie jako żebrak, lecz jako
wojownik, bohater.
Na rynku w Zertien stoi pomnik ze spiżu. Przedstawia jednookiego krasnoluda
z toporem w ręku. U stóp posągu leży kamienna głowa smoka. Na piedestale
widnieje następujący napis:
Yizgir Żelazna Pięść, zabójca lodowego smoka, największy wojownik w historii
Zertien, pierwszy dowódca Straży Miejskiej.
Sławomir
Karnuszewicz
Autorem zamieszczonych tu ilustracji
jest Damian Jureczko
Wszelkie prawa zastrzeżone. UWAGA! Tekst ten
nie może być kopiowany w całości, ani w częściach w żadnej formie
graficznej, elektronicznej, mechanicznej, łącznie z fotografowaniem,
powielaniem, kopiowaniem, skanowaniem, odbijaniem, rejestrowaniem
na taśmy audio- i wideofoniczne - bez uzyskania pisemnej zgody
autora. Wszelkie postacie, imiona, nazwy własne i dialogi są chronione
przez prawo. Używanie ich w jakimkolwiek kontekście bez wcześniejszej
pisemnej zgody autora jest zabronione.
Wyjątek mogą stanowić cele informacyjne. |
|
|
|