Opowiadanie


Thauglor Srebrnołuski
część I

ewnego letniego wieczoru, w bardzo miłej wulkanicznej rozpadlinie odbywała się rozmowa.
Można by wyróżnić kilka głosów, jednych grubych, innych trochę sykliwych...
- Musssi zdać ten test - powiedział niski głos (lekko zachrypnięty, jednak wystarczająco donośny).
- To jego najważniejszy egzamin - dodał inny.
- Czy jest na to gotowy?
- Cisza - piorunujący rozkaz został spotęgowany głośnym tupnięciem - Nie do nas należy ta decyzja, lecz do wyższej rady.
- To gbury - stwierdził zachrypły. Nie uzyskał odpowiedzi...

łody chłopak o dźwięcznym imieniu Ditro szedł ścieżką ze swojej rodzimej wioski do starej karczmy krasnoludzkiej. Ojciec wysłał go ze szlachetną misją zakupu sześciu antałków mocnej gorzałki. Dla chłopca było to pierwsze tak poważne zadanie. Trakt wiódł poprzez wąwozy dobrze mu znane z dzieciństwa - wielokrotnie oddawał się uciechom eksploracji wapiennych załomów skalnych i długich jaskiń. Sam wąwóz był dawnym korytem rzeki, mającej źródła w górach na północy. Gdy w górach osiedliły się krasnoludy, zmieniły koryto rzeki, na korzystniejsze dla ich poszukiwaczy złota. W ten sposób powstały jedne z największych jaskiń na kontynencie. Kończąc tą krótką dygresję, wróćmy do naszego wielkiego podróżnika. Chłopiec wędrował ze swoim osłem pod coraz ostrzejsze zbocze. Koryto rzeki, tutaj właściwie już strumienia, było dobrym podłożem pod drogę. Płaskie kamienie pracowicie ułożone przez krasnoludy stanowiły niemalże stopnie na tym odcinku drogi. Gdy teren się wyrównał, chłopiec zaczął mijać wejścia do jaskiń, pełnych wielowiekowych stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów. Z jednego z nich wydobywał się dym.
To dziwne... - pomyślał Ditro - Nikt nie zapuszcza się w te okolice, może to banda zbójów? Zachęcony młodzieńczą ciekawością zerknął do środka. Otwór otoczony był prawie pełnym pierścieniem dużych, wapiennych skał. Zostawiwszy osła na zewnątrz kręgu zanurzył się w dym.
U wejścia do dość dużej jaskini usłyszał rozmowę:
- Musimy kogoś nastraszyć, czyż nie jest to potrzebne do wykonania twojego planu, potrzebujemy rozgłosu!
- Hmmm, nie jestem pewien... nie lubię ludzi, są mało lojalni i kradną, za szybko się mnożą..., ale nie... tak od razu, żeby robić im krzywdę?
- Dobra, damy sobie jakoś radę.... Hej ty, tam! No już, chodź tu!
Ditro nie wiedział, kto go wypatrzył, lecz czuł gorącą atmosferę pieczary i piękny aromat baraniny w sosie z borowików... Unikając zadumy, wziął nogi za pas, wybiegł z jamy i... i nie wiedzieć czemu wzleciał w powietrze i zawisł na takiej wysokości, że widział zajazd krasnoludów, do którego podróżował. Jego położenie zmieniło się z pionowego na poziome, zobaczył całą okolicę pieczary, kilka sąsiednich odnóg wąwozu i niewielkiego niziołka stojącego pomiędzy dwoma słupami.
Jakimi słupami?!? - pomyślał chłopiec - psia mać, to są nogi!- po czym wrzasnął, zwymiotował na skutek lęku wysokości i zemdlał.

tej krainie atmosfera jest tak gęsta, że dźwięki ulegają zniekształceniu. Nie ulega wątpliwości, że ogniste stworzenia właśnie dlatego ją wybrały. Krajobraz ponury i kamienisty jest jednak dość dziwnym domem dla jakże nietypowej społeczności...
Ale cóż to słyszymy? Znowu kłótnie?
- Cicho bądźcie, nic nie słyszę!
- Posssuń sssię!
- Postawcie ją gdzie indziej!
W kryształowej kuli za mglistą spiralą można by ujrzeć jucznego osła i niską osobę prowadzącą kuca za uzdę.

łońce chyliło się ku zachodowi, gdy dwóch wędrowców docierało do zajazdu. Ditro obudził się, leżał przerzucony przez ośli grzbiet. Nie wygodne - pomyślał i powoli zsunął się na ziemię, dotknął jej stopami i przewrócił się na nierównych kamieniach.
- Pech. - odezwał się głos za plecami.
Był to wyraźnie niezadowolony głos mogący należeć tylko do rozzłoszczonego niziołka.
Chłopiec powoli wstał i obrócił się w stronę nieznajomego.
- Kim jesteś? - zapytał.
- Ech... będę musiał Ci się przedstawić. - niziołek nabrał powietrza i z dumą w głosie wyrecytował:
- Mistrz Majonez Niegdysiejszy Szef Kuchni Na Dworze Króla Hinterlabdegara, Teraźniejszy Pełniący Obowiązki Szefa Kuchni Na Dworze Diuka Thauglora.
- Aha - odparł Ditro.
- "Aha", tylko tyle? - oburzył się Majonez - Może byś się przedstawił?
- Nazywam się Ditro psze pana.
Niziołek wskazał palcem w stronę zajazdu.
- Oto cel mojej podróży, jeżeli chcesz możesz tu ze mną zostać do jutra, lecz wiedz, że jutro z samego rana wyruszam w drogę powrotną.
Zajazd cieszył się złą sławą. Prowadziło go starsze krasnoludzkie małżeństwo, które kupiło go w stanie ruiny. Prowizorycznie naprawione zabudowania składały się z rozległych piwnic, kuchni, cegielni, browaru, kuźni, wspólnej sypialni i dwóch alkierzy (o nich opowiem później). Nowymi budynkami były kolejno sklep i stajnia, która powstała tylko ze względu na nielicznych ludzkich podróżników.
Przytulony do stajni stał sklep, prowadzony przez brata właściciela gospody. Wisiał na nim duży szyld: "SKLEP WIELOBRANŻOWY : NABIAŁ NARZĘDZIA GÓRNICZE NAPOJE ALKOHOLOWE WULKANIZACJA USŁUGI POGRZEBOWE - WŁAŚCICIEL STEFAN OPAL"
Właścicieli dotyczy dosyć nietypowa historia. Pewnego wieczoru państwo Opal znależli przed wejściem do szybu dziecko. Kwestia adopcji była rozważana przez kilka następnych tygodni, ale do tego czasu pani Opal przyzwyczaiła się do obecności dziecka i nie chciała go oddać. Dziecko rosło bardzo szybko, aż przestało się mieścić w pieluchy. Pan Opal miał niemały problem. Okazało się, że dziecko jest znienawidzonym osobnikiem rasy elfów szarych. Jak wiadomo elfie dzieci powoli dojrzewają i dużo psocą, poza tym są niewspółmiernie aroganckie. Kwestia edukacji wyszła już na powierzchnię, gdyż dziecko nie tylko nie mieściło się w gaciach, ale także i we własnym domu.
Społeczność kopalni uważała państwa Opal za odmieńców, i zmusiła ich do przeprowadzki. Wbrew pozorom syn okazał się wybawieniem, ojciec od samego początku zauważył w nim talent kowalski. W tym składzie (powiększonym o jedną kucharkę i jedną kelnerkę) do dziś funkcjonuje karczma.

o dziwne połączenie cech elfich i krasnoludzkich zaowocowało jednym z najlepszych kowali w okolicy. Na imię dono mu Aaron (to jego wtórne imię, które sam sobie nadał po odkryciu swoich korzeni). Niestety niewielu może docenić jego dzieła, gdyż oberża nie jest powszechnie znana wśród ludzi.
Mistrz Majonez uniósł prawą rękę na przywitanie (lewą poprawiając sztylet pod płaszczem) i krzyknął do elfa:
- Cześć! Znajdzie się jakieś wolne miejsce?
- Oczywiście - roześmiał się Aaron - Idź do mojego ojca, z pewnością coś znajdzie!
- Zostawię ci osły. Zaprowadź je do stajni.
Elf bez słowa odszedł prowadząc zwierzęta na spoczynek. Dwójka wędrowców natomiast weszła do głównego budynku.
Wewnątrz było parno, duszno i śmierdziało mieszanką tytoniu, kiepskiego alkoholu i smakowitego gotowanego mięsa. Było to duże pomieszczenie z kilkoma stolikami i długą ladą. Za tą ostatnią znajdowały się drzwi na zaplecze. Przy zabrudzonych stolikach siedzieli nieliczni wysocy ludzie, którzy wyglądali na stałych bywalców tawerny. Po prawej za otwartymi drzwiami, można było dostrzec ciemne niskie pomieszczenie wkopane kilka łokci w ziemię, bez okien i wentylacji. Unosiły się tam kłęby dymu tytoniowego tak gęste, że niemal można by je kroić.
Niziołek pewnym krokiem podszedł do barmana i rzekł:
- To co zawsze!
- Witaj! Dawno cię nie widziałem!
- I ja ciebie - Majonez odwrócił się w stronę części pijalno - jadalnej. Patrzył na zgromadzonych (czy raczej, hmm.. rozrzuconych po kątach) ludzi przez chwilę czy dwie. Lekko drgnął, gdy postukał go w ramię Ditro.
- Prze pana...
- Tak, słucham?
- Mogę już iść? Ojciec się pewnie niecierpliwi.
- Tak, możesz poczekaj tylko chwilkę...
Majonez krzyknął na salę:
- Uważajcie ludzie, na to co mówię... albowiem wielka i zła bestia zamieszkała na waszej ziemi! Kradnie dzieci i zieje pożogą!
Pijani i trzeźwi, złodzieje i hazardziści wszyscy popatrzeli w jego stronę... rzeczywiście, słuchali uważnie...
Wbił w ścianę sztylet z wiadomością o nagrodzie tak mocno, że aż deski zaskrzypiały. Po chwili ciszy podjął:
- Za głowę poczwary mój pan wyznacza nagrodę jednego tysiąca koron.
Wkrótce po wyjeździe niziołka zebrała się narada miejscowych, kilku jeźdźców pogalopowało traktami w swoje strony, pojawiła się nawet bardzo szybko grupka alchemików. Państwo Opal nie narzekali na brak klientów, no może trochę na ich maniery...

ZIECI! - Krzyknął smok - Nigdy nie kradłem dzieci! A tym bardziej ich nie pożerałem!
- Przecież musiałem zrobić na nich wrażenie. - Odparł nizioł - Wkrótce zaczną się pojawiać klienci...
- Hmm... wciąż nie rozumiem, dlaczego to wszystko odbywa się kosztem tych ludzi?
- Nie musisz im robić krzywdy, wybór środków należy do ciebie.
- Mówisz jak bezduszny...
- Mówię. - Przerwał mu Majonez. - Mówię jak nauczyciel. Przydzielono mnie do ciebie i muszę siedzieć tu z tobą, w tej dziurze aż do końca próby. Ani ja, ani ty nie mamy na to wpływu.
- Ale...
- Nie ma ale. Jesteś tu w pewnym celu, prawda? No to do roboty! -Niziołek odwrócił się, po czym schodząc w głąb jamy krzyknął: -Aha, a co chcesz na obiad?
- Sam sobie znajdę obiad, mruknął smok i wzbił się w powietrze.

ierwszy stawił się brudny rycerz z pobliskiego Ginerbergu. Nawet się nie przedstawił. Nawet nie chodzi o to, że nie zdążył... po prostu nie chciał i już. Skradał się tak cicho, że smok usłyszałby go nawet z odległości pół mili. Gdy wreszcie dojechał do krawędzi kręgu kamiennego, przystanął i krzyknął w kierunku jamy: -Poczwaro, za twój łeb dostanę taką fortunę, że kupię sobie pałac!
Przez dłuższą chwilę nie uzyskał odpowiedzi. Warto wspomnieć, że rycerz ów przyjechał w towarzystwie dwóch giermków, którzy jednak woleli osłaniać tyły swojego pana z bardzo bezpiecznej (dużej) odległości. Wojak nosił na sobie pokaźny zbiór zardzewiałych płyt pochodzących od wielu różnych kompletów zbroi, miał jeździecki jednoręczny topór i małą tarczę. Na głowie miał hełm w kolorze zielono - rdzawym, lekko wgnieciony z tyłu, z śmiesznie zagiętą przyłbicą. Słowem wyglądał jak siedem nieszczęść. Nie wiadomo, co kierowało go do tak wielkiego poświęcenia, jakim jest walka ze smokiem, ale wiadomo na pewno, że to nie była odwaga.
- No to dajemy kopcia! -Krzyknął Majonez i dał znak swemu uczniowi. Po czym odkrył ognisko i wsypał do niego stertę suchych liści. Paliły się szybko, wydzielając duże ilości dymu.
Smok wychylił się trochę w kłębach dymu z jamy, zobaczył owego zardzewiałego rycerza.
Majonez stanął obok niego, niewidoczny w gryzącym oczy dymie, szepnął: - Zaczynamy.
W tym momencie jeden z giermków stwierdził, że jednak woli być górnikiem lub marynarzem i wziął nogi za pas. Rycerz zobaczył smoka i krzyknął, zaskoczony jego rozmiarami, z trudem utrzymywał konia, który również był pod wrażeniem...
Smok ryknął. Nie był to ryk, który słyszy się w seryjnie produkowanych japońsko-amerykańskich filmach. Nie był to ryk, który słyszy się w zoo, gdy jest pora karmienia. Ten był tak głośny, że aż ziemia zadrżała, bębenki w uszach ludzi oddalonych o wiele mil skapitulowały, odbił się echem w krasnoludzkich kopalniach i zdmuchnął ognisko.
Rycerz spadł z konia, po części dlatego, że jego koń rzucił pracę, a po części dlatego, że powstała fala uderzeniowa była bardzo silna.
Smok, pewien że przeciwnik go nie słyszy, powiedział: - Miło, że wpadłeś, kolego.
W tym czasie Majonez odszukał drugiego giermka, krzyknął na niego, lecz tamten nic nie słyszał. Kulił się tylko i cicho jęczał. Majonez westchnął, ogłuszył go kawałkiem drewna i zaciągnął pod wejście do jamy.
Smok leżał na grzbiecie, bawiąc się hełmem rycerza, zapytał: - I co, jak się spisałem?
- Nieźle, hmm... co z nim zrobiłeś?
- Zaniosłem do sąsiedniej doliny, leży na trawie, jeszcze dycha.
- Długo słuch mu nie wróci.
- A co zrobimy z tym jegomościem?
- Połóż go obok jego pana.
Bez słowa, lecz z niejasnym uśmiechem na pysku smok wzbił się w powietrze. Za chwilę wrócił.

o? Smok w mojej krainie? - Krzyczał zezłoszczony król - Przygotować moje wojsko, wyznaczyć za zabicie gadziny nagrodę!
- Panie... ktoś już to uczynił...
- Kto?
- Nie wiemy, tysiąc koron za zabicie smoka, donoszą informatorzy.
- W takim razie jeszcze zarobimy! Zebrać kwiat rycerstwa! W ciągu dwóch dni chcę pełnej mobilizacji mojej straży zamkowej i łuczników! No co tak stoicie? Brać się do roboty!

c.d.n.

Maciej Lorenc