Choć
człekiem niskiego rodu zrodziła mnie macierz, a ojca swego zgoła
nie znałem, nie poskąpił mi Bóg łask swoich, bym ku światowemu życiu
miał możność się wznieść. Nauk w klasztorze braci cystersów nie
szczędzono ani mej duszy, ani grzesznemu ciału, więcem po kolejnym
wybatożeniu porzucił onych świątobliwych mężów, chcąc do jakiego
możnego pana w służbę pójść, życia prawdziwego zaznać.
Takiego właśnie, pełnego
wzniosłych myśli i wlokącego się gościńcem naszedł mnie rycerz Strzygniew
Strzegonia, pan pleców szerokich i pięści ogromnej, umysłu zaś na
tyle żywego, na ile ku rozpoznaniu herbów czy to wrogów, czy przyjaciół,
koniecznym było.
Ów pan, gdy zoczył
mnie, w sakwie podróżnej księgę wielkiej uczoności właśnie przewoził.
Sam jednakowoż nie był w stanie rządnie treści jej poznać, jako
że umiejętność czytania obcą mu, jako i każdemu uczciwemu rycerzowi,
była. Toteż na widok mej szaty pątniczej, bo w łachman prawdziwy
zdążył się habit mój przemienić, zakrzyknął radośnie.
- Otoś spadł mi z nieba,
klecho zatracony!
Gdym mu wyjawił, żem
nie wyświęcony jeszcze, strapił się niepomału, jednakowoż zadał
bystre pytanie czy zdolen jestem znaczki kreślone na pergaminach
w słowa poskładać, a po mej odpowiedzi oblicze znowu mu się rozjaśniło.
- To i lepiej, żeś
nie kapłanem - rzekł z promiennym uśmiechem - bo od dziś na służbę
do siebie cię biorę. Zasię święconego człeka nijak by było w przypływie
złości przez plecy batogiem przeciągnąć lubo w pysk, jak Bóg przykazał,
strzelić.
Na pierwszym zaś postoju
księgę z juków dobywszy czytać mi ją, a wyjaśniać nakazał. Jako
już rzekłem, wielkiej mądrości był to wolumin. Traktat o naturze
smoków przez niejakiego Marcusa Sanctusa Huberathusa napisany. Ów
mędrzec w słowach pełnych uczoności między bajki a gminne opowieści
gadki o potędze owych potworów kazał włożyć. Nie jest bowiem smok
latający tworem ogromnym jako chcą ciemne umysły, jako taki bowiem
w powietrze unieść by się nie mógł. Zaś jeśli wielki by był istotnie,
nieruchawością za rozmiar swój zapłacić musi, a o nijakim lataniu
wówczas mowy być nie może. Ledwiem to swemu panu wyłuszczyć nadążył,
zakrzyknął on wielkim głosem:
- Takoż i miód na me
serce lejesz! Gdy poczwara wagi zbrojnego męża przekroczyć nie może,
a jeszcze lepiej jeśli nieruchawa jest, pośledniejszy nawet ode
mnie rycerz zdolny jest ją położyć trupem!
Po czym, w łeb mnie
z radości mimochodem palnąwszy, dalej czytać nakazał. Rzekłszy prawdę,
ciężką miał rękę Strzygniew Strzegonia. Gdym do przytomności powrócił,
lodowatą wodą w twarz sowicie oblany, dalej uczoną księgę studiować
począłem.
Marcus Sanctus Huberathus
wywodził także o ogniu, przerażającym orężu potwora. I tu, jako
wyszło, obawiać się go trzeba nie tak bardzo, jak o tym legendy
stanowią. Wystarczy przestrzegać wskazówek mędrca, a to zbroję grzeczną
u płatnerza stalować od gorącaości chroniącą, a to podchodzić smoka
nie pod wiatr, ale z wiatrem, bo jego podmuch nędzny i tak ogień
jeszcze pomniejsza, zgoła na powrót w paszczę płomienie bestii wpychając.
Ogień ów zresztą krótkotrwały ma być i jeno na kilka jego porcji
odpowiednich substancyj posiada w sobie smoczysko. Co do zbroi,
mędrzec opisał ją dokładnie, szkicując na dodatek odpowiednie ryciny.
Po tych słowach znów
zakrzyknął radośnie rycerz Strzegonia, jednak tym razem zręcznie
się nadążyłem przed ciosem uchylić, co go rozgniewało niepomału,
tak że mi niespodziewanie z drugiej ręki cios plaskaczem zwany zadał,
po którym przez tydzień cały gęba puchła mi tak, żem mu księgi czytać
przez ten czas nie mógł.
Nie tracił jednak czasu
cny Strzygniew. Ledwie dotarliśmy do miasta Krakowa, ruszył ku warstatom
płatnerskim najlepszego rzemieślnika wyszukać. A trza tu dopowiedzieć,
iż piękny ów gród smok straszliwy prześladować jął od pewnego czasu.
Długa miała być bestia na trzysta łokci, fruwająca i straszliwym
ogniem dalej niż na trzy własne długości ziejąca. Obśmiał się Strzygniew
Strzegonia z ludzkiej łatwowierności, a i ja krzywo się uśmiechnąłem,
na ile mi boląca gęba pozwalała. Dopiekło pono smoczysko okolicznym
mieszkańcom, zaś palatyn książęcy za pokonanie poczwary nagrodę
sowitą ofiarował - córę swą wraz z bogatym wianem. Oczy zaświeciły
rycerzowi memu na taką gratkę.
- Panna piękna, jak
słychać - rzekł - i prócz rozkoszy cielesnej klejnotów a ziem małżonkowi
przysporzy.
Gdym zaś chciał mu
przytaknąć, za ramię mnie ścisnął.
- Ty zasię nic teraz
nie gadaj, Jakubie, byś jak najprędzej ozdrowiał i księgę do końca
mi objaśnił. Zęby naderszone szanuj, bo jeśli, nie daj Bóg, wylecą,
szeplenić jeszcze zaczniesz, a chcę wszystko jak należy z uczonego
traktatu wyrozumieć, nie zaś głupawy bełkot usłyszeć.
Żelazny miał uścisk
mój pan. Obojczyk zachrupał jeno żałośnie jęk z mych ust dobywając.
Poszedłem zatem milczący i przygarbiony za czcigodnym Strzygniewem
do najprzedniejszego w mieście płatnerza. Tam pan mój wedle iluminacji
w księdze huberathowej zbroję zamówił, szczerym złotem obiecując
zapłacić, gdy jeno córkę dostojnika za żonę dostanie. Krzywił się
rzemieślnik i gwarancyj a zastawów żądał, więc mu rycerz w poczet
długu moją osobę powierzył, co poniekąd ukontentowało mistrza, choć
rzucił kwaśne słowo, a to o mych plecach wątłych, a to o nogach
pałąkowatych. Poszliśmy potem na zamek, gdzie palatyn niezwłocznie
nas przyjął, swą córę mając u boku. Piękna była, jak o niej powiadano.
I opowiedziano nam o latającej bestii. I podpisał dostojnik cyrografy
stosowne. I postawił trzy krzyżyki na każdym Strzygniew Strzegonia.
Zaś w przedsionku, z radosnej swawoli, rycerz mój szewca pewnego
poturbował i ze schodów zrzucił, bo z wypchanym cuchnącą substancją
baranem ośmielił się przyleźć i przed pańskie oczy pchać się w swej
prostackiej czelności.
Miesiąc prawie zbroję
płatnerz gotował, całą inną robotę zupełnie na ten czas porzuciwszy,
ja zaś do czytania i tłumaczenia księgi powrócić mogłem. Wówczas
przeczytałem, iż smoki umiejętność straszliwą posiadły, a to czytanie
w myślach człeka i możność myśli owych kształtowania. Tu jednakowoż
mój pan wzruszył jeno ramionami.
- A niechże u mnie
co wyczytać popróbuje, gdy taki gardzina - rzekł. - Szczycę się
ja bowiem tym, iże wpierw zwykłem czynić, potem zasię dopiero w
umyśle cokolwiek rozważać. Jeno dlatego z bitew żywy i cały zawsze
wychodzę, za nic mając sobie owych, co każdy krok rozważają. Powiadam
ci, Jakubie, słaby to oręż na prawego woja owo czytanie w rozumie.
Chłopkom-roztropkom jeno lubo zgoła takim ciastochom jako ty bać
się tego, nie mnie.
Słowami tymi wlał otuchę
w me serce.
- Panie - odważyłem
się jeszcze rzec. - Ów Marcus Sanctus Huberathus w uczoności swojej
doradza jednak, by mimo wszystko smoka strzałą z kuszy lubo łuku
porazić miast się na awanturę konną z nim porywać.
Podniósł groźnie dłoń
potężną Strzygniew, jednakowoż pomny, iż jeszcze przydać się mogę,
zaledwie trącił mnie lekko w plecy. Gdym powstał jako tako na nogi,
rzekł:
- Nie wiesz to, że
kusza wyklętą i nierycerską bronią jest? Zaś z łuku szyć umiem doskonale,
jednakowoż nie przystoi rycerzowi narzędziem tym się parać, jeśli
konno a kopijno stanąć może. Nie wiesz ty, co honor, tak i się nie
wtrącaj. Ninie zaś do mistrza po pancerz pójdźmy.
Piękna była zbroja
uczyniona zdolnymi rękami płatnerza. Jak zwierciadło świecąca, bez
jednej szczeliny, przez którą płomień przedrzeć by się mógł, zaś
przyłbica taka, jakiej nigdy nie widziałem, wielka jak sagan, z
wąskim pasem na oczy i otworami do oddychania przesłoniętymi skośnymi
paskami metalu. Można było owe paski za pomocą dźwigienki płasko
ułożyć tak, by całkiem od ognia się odciąć, a owa niespotykana wielkość
szłomu należytą ku przetrwaniu ilość powietrza ubezpieczała. I tarczę
wykuł mistrz jak lustro, wielką na cztery łokcie, za którą cały
mógł się rycerz schronić. Pod blachy zaś zamówił płatnerz u sukienników
a kuśnierzy kosztowny kaftan i nogawice. Na miękkie sukno, podbite
filcowym płatem naszyto skóry salamander, o których powiadają, iż
w ogniu bezkarnie mogą się kąpać. Takoż rumak grzeczną oprawę otrzymał,
a to kropierz sukienny, grubości zacnej, któren przed walką wodą
porządnie zmoczony miał zostać, a to stalową osłonę na łeb, tak
że swego pana w owym miejscu do złudzenia przypominał. Przybrał
się też zaraz szlachetny Strzygniew Strzegonia, przybrał także swego
wiernego wierzchowca, po czym ruszyliśmy na błonia konia ku walce
układać.
Nadchodził zasię czas,
gdy smoczysko daniny zażądać miało. Owiec dwóch setek, krów cztery
mendle i jednej dziewicy ku sprośnej uciesze.
- Pewnikiem - mruknął
na wieść o tym pan Strzegonia - z góralami ową zwierzyną potwór
handluje. Bo jeśli iście lata, nieduży jest, a gdzie by coś, co
niewiele więcej ode mnie waży tyle przez miesiąc zeżarło... Dziewicę
zaś, i owszem, rozumiem, dla siebie trzymać może pokąd mu się nie
znudzi. Jutro do dnia, nim mu dań złożą, ruszamy.
Grubo przed świtem
ściągnął mnie rycerz z łoża. Poszturchiwał i łajał, kontent wielce
dzisiejszej przygody. Przez dziesięć z górą pacierzy wraz z czterema
pachołkami przybieraliśmy mężnego woja w pancerz. Gdym ostatni pasek
dopinał, pan Strzygniew krzyczeć rozpaczliwie począł. Oto, jako
się okazało, w pośpiechu nałożylim zbroję na koszulę jeno, a przeszywanica
obok, na ławie leżała. Jąłem zatem rozpinać i rozsupływać rzemienie,
a ze dwie setki ich było najmarniej. Okrutnie zagniewany był rycerz
gdyśmy go wreszcie ze zbroi wypuścili. W pysk zaraz prasnął najbliższego,
co mu się pod rękę nawinął, a potem i drugiego, tak że zamiast w
pięciu ubieralim go dalej we trzech. Strach było patrzeć jak zdrożony
a upocony stał mój pan, klnąc i wyzywając nas najgorszymi słowy.
Jeszcze w oparze nocnej,
zimnej mgły na swego marnego podjezdka siadłem. Jechaliśmy przez
ciemne ulice, a rycerz Strzygniew dzwonił przy każdym stąpnięciu
wierzchowca niczym wielka sygnatura. Leciały z okien na nas przekleństwa,
a takoż odpadki różne, bo cni mieszczanie ze snu zerwali się myśląc,
iże straszny pożar wybuchł, a widząc jeno nas dwóch, w gniew wielki
wpadli. Mnie jednak się zdało, że oto nie rozczochrane, zaczepcowane
i czerwone ze złości mieszczki, ale piękne bladolice damy żegnają
nas i błogosławią przed walką, zaś to, co na głowy i pod nogi nam
spada to nie odpadki wieczorne i brudy nocne, ale wonne kwiaty i
kolorowe szarfy.
Smok w jaskini pod
skarpą zamieszkał, niewielki kawałek opodal grodu. Jeszcze zatem
nim słońce dobrze wzbiło się na nieboskłon, byliśmy na miejscu.
Rycerz pod pachą ściskał ciężką, okutą całą żelazem kopię, ja zasię
ku pokrzepieniu księgę Marcusa Sanctusa Huberathusa.
- Patrzaj, Jakubie
- odezwał się rycerz, a głos jego dudnił wewnątrz wielkiego hełmu
- jaką to sobie ogromną pieczarę bestia za siedzibę obrała. Ku postrachowi
maluczkich pewnie to uczyniła, by uwierzyli, że iście potężna jest.
- A jeśli w istocie
rzeczy tak jest wielki smok? - spytałem drżącym głosem.
- A to odczytaj tam
z księgi, co trzeba na taką okoliczność.
I odczytałem, a w miarę
zagłębiania się w uczoności traktatu, wracała we mnie wiara i nadzieja.
Oto bowiem, jeśli najdzie się smok nadmiernie wielki, słaby w ruchach
musi być i głupawy, a latać zgoła nie może wcale. Tak i bodaj łatwiejszym
jeszcze może paść łupem mocarnego rycerza niźli mały i zwrotny potwór.
- Sam zatem widzisz,
jako jest - rzekł Strzygniew Strzegonia. - Zaś żaden smok dłuższy,
jeśli dobrze mi całą rzecz objaśniłeś, nad sto lub sto pięćdziesiąt
łokci być nie może. Gdyby był większy, zgoła by żyć nie potrafił.
Czy tak?
- Tak owo słowa mędrca
pojmować niechybnie należy.
- Zatem poczynajmy,
a godnie. Zatrąb no w róg, mój wierny giermku...
Przyłożyłem do warg
koniec instrumentu i zadąłem jak mogłem najgłośniej.
Zaczem począł mój dzielny
rycerz wrażą poczwarę na bój wyzywać. Krzyczał i dzwonił wielką
tarczą, a ja trąbiłem z całych sił, aż nareszcie w jaskini począł
się czynić ruch. Bestia, zbudzona i, wnosząc z niskiego, groźnego
pomruku, ogromnie rozdrażniona, zaczęła wypełzać. Wpierw ukazał
się pysk do jaszczurczego podobny, a potem...
Wstrzymałem oddech
patrząc na owo zjawisko. Powiadano, iż trzysta łokci miał mierzyć
potwór. Łeż to była, wierzajcie mi! Smok najmarniej na trzysta,
jeno nie łokci, a całych kroków był długi! Nim cały z jaskini wylazł,
przed południem nieledwie było. A mój rycerz czekał cierpliwie,
modlitwą się pokrzepiając.
- Dobrze jest - rzucił
ku mnie. - Im większa gadzina, tym mniej się będzie mogła opędzić
przed mym kunsztem rycerskim. I latać nie umie na pewno, spójrz
bo jak małe ma skrzydła przy swej postaci.
Smok zasię rozejrzał
się po polu patrząc, kto mu w spokojności pobruździł. Wlepił też
w nas wielkie, żółte ślepia i uczułem z nagła, jak w mojej głowie
wpierw pustka, a potem dziwne myśli i pytania latać zaczynają. Czy
przodkiem mym był niejaki Garbus Samosiej, syn bednarza i żonglera,
który owego bednarza uwiódł był pewnej letniej księżycowej nocy?
Zali rzeczywiście w niebiesiech anieli w chóry ustawieni? Ilu diabłów
może usiąść jednocześnie na stolcu biskupa? I owo najdziwniejsze,
czego nie mogłem za nic wyrozumieć, a mianowicie "czy ce równa
się emcekwadrat". Smocze to były sztuczki, żeby wrogów swych
pognębić i bez nijakiej walki pokonać. Słabość też wielka moje członki
od tych myśli ogarniać poczęła, że ni kroku, ni najmniejszego gestu
uczynić nie byłem zdolen.
Lecz rycerz
mój na całe szczęście zdawał się zdrów i rześki. Prawdę widać rzekł
o swej na zbędne myślenie odporności, bo oto krzyknąwszy gromko,
ku potworowi popędził. Zdumiał się smok niepomału, szyję wysoko
wzniósł patrząc na tego, co z wielkim wrzaskiem i zabójczą kopią
nań leciał. Iście nieruchawy był i do lotu niezdolny, jak to słusznie
opisywał uczony Huberathus, bo zamarł tak śledząc jeno jak bezlitosny
grot przybliża się ku niemu prosto w serce chcąc ugodzić. Jeno zadem
przyparł się do skały, przypłaszczył, jakby chciał w nią cały wnijść,
by starcia uniknąć.
Zaś rycerz Strzygniew
coraz głośniej wołał i coraz to bliżej poczwary się znajdował. W
cwale rumak szorował prawie brzuchem po ziemi. Jest o pięćdziesiąt,
o czterdzieści kroków... jeszcze dwadzieścia, dziesięć... Jest tuż...
Miał już rycerz kutym,
ostrym jak igła grotem pierś smoczą przeszyć. Już prawicę szykował,
by miecz z pochew wyszarpnąć i przez pysk obrzydły z rozmachem ciąć.
Już nic potwora nie wyratuje z obieży! Lecz wtedy stało się coś,
czego nikt spodziewać się nie mógł. Nagle ogromna bestia machnęła
swymi marnymi skrzydłami. Mniemałem, iż ze strachu wielkiego jeno
to czyni, lecz serce we mnie zamarło, gdy z nagła wzbiła się w górę.
Nie mniej ode mnie musiał być zdumiony Strzygniew Strzegonia, bowiem
rumaka nawet nie usiłując wodzami ściągnąć, w niepowstrzymanym pędzie
w skałę, o którą dotąd wspierał się smok, z całej siły wyrżnął.
Zaś wielka poczwara
żwawo i zwinnie zatoczyła w powietrzu koło, kłam rozważaniom mistrza
Huberathusa o niezdarności i niemożności rządnego lotu zadając.
Tak się ustawiła przy tym, że leżący śmiałek tuż przed jej pyskiem
się znalazł. Tyle miał przytomności skołatany upadkiem rycerz, by
się jeszcze pod wielką tarczą schować, nogi podkurczywszy i głowę
niczym ślimak w skorupę wciągnąwszy. Bowiem w owym momencie z rozdziawionego
pyska smoka ogień wytrysnął. Ogarnął płomieniem mego pana oraz jego
wierzchowca i trwał, trwał a trwał... Dobrze ponad pół pacierza
minęło, nim smok przypiekać nieszczęsnego przestał. Zaraz też, niewiele
czekając, następny równie wielki płomień z siebie dobył. A trza
jeszcze rzec, iż pod bardzo silny wiatr smok ział, znów pokazując,
jak ulotne i niemiarodajne są mądrości zawarte w uczonej księdze.
Potem zgrabnie na ziemi
siadłszy, potwór jednym kęsem dobrze już przypieczonego konia pożarł
i ku rycerzowi się zwrócił. Ten żywy jeszcze był, bo ręką ruszył
dowód dając, iż prawdziwie przedni pancerz płatnerz przygotował.
Czując, że moja dusza ku ziemi z przerażenia spływa, patrzyłem jak
nieszczęśnika smoczysko w szczęki porwało. Jednakowoż, z jakiejś
nieznanej mi przyczyny, zaraz rycerza wypuściło, po czym dokładnie
leżącego obwąchało i łeb prędko cofnęło.
Nie wiem, jak by się
przygoda nasza skończyła, gdyby nie cni pasterze, co w owej chwili
stado owiec a krów na żer potworowi przygnali. Natychmiast smok
o mym nieszczęsnym panu zapomniał ku owym smakowitościom spojrzenie
i kroki kierując. Zatem zaraz poskoczyłem tam, gdzie wypalona ziemia
jeszcze stopy parzyła, pana swego chwyciłem i przy pomocy dobrych
ludzi przez siodło przerzucić zdołałem. Gdyśmy zaś zmierzali ku
miastu, minąłem szewca owego, co go onegdaj mój rycerz w zamkowym
korytarzu spostponował. Zmierzał ku błoniom dzierżąc pod pachą jeszcze
bodaj gorzej niż uprzednio cuchnącego barana. Obrzucił nas jeno
drwiącym spojrzeniem wciąż jeszcze zapuchniętych i podfioletowionych
oczu, po czym w swoją stronę z jasnym i pełnym wiary uśmiechem ruszył.
Trzy dni kowal rozkuwał
zapieczoną od ognia i pogiętą zbroję rycerza Strzegoni. Trzy dni
huczały w kuźni młoty i tyleż czasu krzyczał w udręce mój nieszczęsny
pan, rozciągnięty na dębowej ławie jak na kowadle.
Gdy zaś go wreszcie
ze skorup potrzaskanych wydobyto, nie mieszkając o konia zawołał
i galopem za bramy miasta ruszył.
- Wszystkie koszta
mi zwróci, niegodziwiec - wrzeszczał jak wicher pędząc. - Niech
go jeno dopadnę! Za wszystko zapłaci!
Ja zasię jako niewolny
wyrobnik u mistrza płatnerskiego ostać aż do odpracowania pańskiego
długu musiałem.
Myliłby się zaś ten,
kto by sądził, iż gniew rycerza Strzygniewa przeciw smokowi był
skierowany. Nic błędniejszego. Wziął bowiem przed się szlachetny
Strzegonia owego mędrca, Marcusa Sanctusa Huberathusa, odnaleźć,
by na nim pomstę za wstyd swój i ruinę wywrzeć.
Ja zaś z utęsknieniem
czekam aż zdołam dług pana mego uczciwie odrobić i wtedy za nim
pojechać zamierzam. Bowiem sam pragnę wielce uczonego autora traktatu
odnaleźć i od siebie razów kilka mu dołożyć. Pocieszenie jedno w
udręce, iż przynajmniej smok okrutny podejść się sprytowi człeka
z gminu nie pozwolił. Nie jeno wypchanego trutką barana, ale i durnego
szewca zeżarł, nawet się raz nie zakrztusiwszy.
I tak sobie mniemam,
iż słuszną karą dla Marcusa Sanctusa Huberathusa byłoby do grodu
go przywlec i bestii do oczu dostawić, by ujrzał co warte jego uczoności
nim następną księgę ku zbudowaniu potomnych napisać zechce.
|