|
Pierścień
dla bestii
|
Karczma
nazywała się "Pod wesołym zającem", ale wszyscy mówili "Pod
piszczącym zającem", bo blaszana wywieszka nad dźwierzami dyndoliła
się od byle powiewu i skrzypiała tak niemiłosiernie, że miało się
do wyboru: oszaleć albo przywyknąć. Może dlatego piło się tu więcej
niż gdzie indziej - aby się znieczulić. Akurat ja piłem umiarkowanie,
nauczony smutnym doświadczeniem z panem Gzygzołem Raweln. W zgodzie
ze świeżo nabytym rozsądkiem, nie chciałem też pokazywać, że mam za
dużo pieniędzy. Nie brak poczciwców, którzy z dobrego serca ulżyliby
mym kieszeniom, bym się nie podźwigał. Drugą
moją zgryzotą, zaraz po piszczącym szyldzie był kot. Owo rzadkie zwierzątko
zafundował sobie onegdaj właściciel "Zająca". Ponoć jakiś
cudzoziemiec zapłacił część rachunku czarnobiałym kociakiem. Skubaniec
a to łaził po stołach i maczał wąsy w kuflach, a to znów czaił się
na belce pod powałą i pacał łapą po głowach przechodzących pod spodem.
Nic by mi to nie wadziło, ale kot z niepojętych powodów mnie sobie
upodobał. Zasypiał mi na bucie i nie mogłem się ruszyć, bo drapał
i wydobywał z siebie pełne urazy "mooooouuuuu..." a karczmarz
podejrzewał, że krzywdzę jego ulubieńca. Trzecią
zgryzotą była Oura. Ukradkiem
przeglądałem się w wypolerowanym kuflu cynowym, czy czasem nie zaczynam
siwieć z tego wszystkiego, ale wyglądało na to, że włosy mam tak samo
bure, jak zawsze. Zaraz pierwszego dnia jakiś podpity żartowniś klepnął
Ourę w tyłek. Obejrzała się, jakby trochę zdumiona... i zanim zdążyłem
cokolwiek zrobić, oddała. Czy ja wspominałem, że rusałki są piekielnie
silne? Lunęła go przez łeb, aż tamten pooo-le-ciał. Całe szczęście,
że wyorał gębą niezgorszą bruzdę w piachu, co to nim jest podłoga
wysypana. To tak rozbawiło jego kompanionów, że zapomnieli o srogiej
zemście. I bardzo dobrze, bo nie uśmiechała mi się rozróba pod dachem.
Nie dość, że ciasno do robienia żelastwem, to już bym się "Pod
zającem" pokazać nie mógł. Chyba, że miałbym konieczne życzenie
dostawać szczyny w piwie. Ubawieni najemnicy postawili Ourze kufel
najmocniejszego elberskiego. Wypiła i nawet okiem nie mrugnęła. Anim
się obejrzał, a zaczęły się pojedynki na gorzałkę. Rusałeczka moja
brała wszystkich jak tylko chciała, a wygrane srebro przynosiła mnie.
Niezła korzyść z tego była, ale ciągle niepokoiłem się, czy się cierpliwość
bywalcom "Zająca" nie skończy, i czy nie zechcą nas spławić
rzeczką w żelaznych kołnierzach. A
czwartym zmartwieniem był sam tajemniczy pan Gzygzoł z Raweln. Nie
miałem zielonego, bladego, ani w ogóle żadnego pojęcia, jak on wygląda.
Tam, gdzie powinny tkwić sobie wydarzenia z poprzedniego miesiąca,
ziała mi wielka dziura. Tylko spisany dokument, który palił mi kieszeń,
świadczył o popełnionej głupocie. Pierwszy raz chyba się zdarzyło,
aby dłużnik z utęsknieniem oczekiwał wierzyciela, ale może już tak
mam zapisane, że nic u mnie nie ma iść powszednią drogą. Tak więc
siedziałem w karczmie i czekałem, licząc na to, że jaśnie pan Gryzmoł
sam mnie znajdzie i rozpozna. Okazało się, że miałem rację. Jakoś
tak na trzeci dzień po upływie terminu zakładu, w gospodzie pojawił
się niepospolity gość. Akurat siedziałem gębą do drzwi, więc zobaczyłem
go od razu jak tylko wszedł i aż w oczach mi się zaćmiło. |
|
To
było wstrząsające przeżycie. Do tej pory takie umaszczenie widywałam
wyłącznie na wielkich, śmierdzących żukach. Przybysz miał wściekle
zielony brzuch... to znaczy kaftan, a na ramionach okrycie w barwie
oranżowej (równie jaskrawej) z czarnymi ozdobami. Od patrzenia na
ten zestaw kolorów oczy uciekały w tył czaszki. Jego sposób poruszania
natomiast sygnalizował coś takiego, co u nas zostałoby odczytane bezbłędnie
jako "jestem największym i najważniejszym samcem, spróbuj tylko
zrobić coś nie tak." Rzuciłam okiem na Erila... oj, nie... Eril
nie był dominującym samcem. Powiedziałabym, że raczej stara się jak
najmniej rzucać w oczy - w tym swoim wyszarzałym kubraku i włosami
w kolorze zajęczego futra. Mało mówił, mało się ruszał i zajmował
mało miejsca. Gdyby był smokiem, to pewnie u nas jadłby jako jeden
z ostatnich. Mimo to wzrok dominanta wyłuskał go z tłumu błyskawicznie.
- Aaaa...! Witam pana
ze Stabord! Cały? Żywy? A gdzie moja smocza skóra? Cha cha cha!
Nie podobał mi się już
w pierwszej chwili, ale kiedy się odezwał, to już go po prostu znienawidziłam.
Wyobraźcie sobie, że był to nie kto inny jak ten obleśny robal, który
zamówił u Erila smoczą głowę! A dokładniej: MOJĄ!!
- Pan Raweln... - mruknął
Eril bez entuzjazmu, lecz jakby z pewną ulgą.
Pomarańczowy rozsiadł
się obok nas. Machnął na mnie ręką.
- Przynieś wina, a żywo!
I to najlepszego!
Oczywiście nie ruszyłam
się ani źdźbła. Co też on sobie wyobrażał?
- Głucha jesteś, dziewko?!
- Ona tu nie usługuje
- odezwał się Eril. - To moja przyjaciółka i nie będzie przynosić
niczego nikomu.
Raweln prychnął z przekąsem.
- Przyjaciółka! Już my
znamy takie damy!
Oddaj mi ten parszywy
papier, panie Raweln. Załatwmy to szybko, bo nie chcę pana oglądać
zbyt długo - w głosie Erila pojawiło się coś takiego, że musiałam
zweryfikować swoją ocenę. Chyba jednak nie jadłby ostatni, byłby raczej
gdzieś w środku hierarchii.
- A masz pieniądze?
Wtedy Eril sięgnął za
kubrak, do takiej małej kieszonki, którą sobie wszył od środka i wyciągnął
jedną z tych błyskotek, jakie znaleźliśmy u kolekcjonera. Podał ją
tamtemu człowiekowi z zwiniętej dłoni, ale i tak dostrzegłam, że było
to złote kółko z lśniącą kulką. Eril nazywał ją perłą. Kiedy w domu
wyławiałam sobie z morza małże, to w niektórych muszlach znajdowałam
właśnie takie paskudztwa. Nic przyjemnego, kiedy w miękkim ślimaku
raptem natrafia się na coś twardego, co utyka między zębami. I pomyśleć,
że ludzie uważali tego rodzaju śmieci za cenne. Zwariowana rasa.
- To powinno wystarczyć
- powiedział Eril cicho.
- A jeśli uznam, że nie?
- odparł tamten, ale już wiedziałam, że starczy aż nadto, bo jego
myśli goniły jedna drugą, jak oszalałe norniki.
- Lepiej, żeby starczyło
- warknął Eril.
- Jaką mam gwarancję,
że ktoś się nie upomni o ten drobiazg? Razem z moim palcem?
- Jaką masz gwarancję,
że nie stracę zaraz cierpliwości i nie zrobię ci drugich ust pod brodą?
Raweln wskazał niedbale
kciukiem w stronę drzwi, gdzie stało sobie dwóch drabów w skórzanych
kaftanach, nabijanych gęsto ćwiekami. Patrzyli czujnie na pomarańczowego,
gotowi podejść, gdyby ich tylko wezwał.
Tak to sobie panowie
milutko gwarzyli. Okazało się, że właściciel oszałamiającego płaszcza
i dwóch przybocznych "psów", nie ma przy sobie potrzebnego
dokumentu. Eril zażądał więc spisania nowego, gdzie byłoby wyraźnie
zaznaczone, że już nic nikomu nie jest winien. Mówiłam, że on potrafi
być inteligentny, jak tylko mu się chce myśleć. Jednak mimo wszystko
było dość irytujące - to sztuczne podtrzymywanie pamięci z pomocą
znaczków mazanych na papierze. Ludzka pamięć jest żałośnie nietrwała.
Nie byłam ciekawa tych manewrów, więc kiedy pokiwał na mnie znajomek,
z przyjemnością włączyłam się do zabawy w siłowanie na rękę. Dostawałam
za to metalowe krążki, które później można było wymienić na mięso.
Jeszcze jeden interesujący ludzki obyczaj. |
|
Papier,
jaki dał mi właściciel "Zająca", pamiętał chyba jeszcze
czasy jego dziadka, a pióro było w niewiele lepszym stanie - podejrzewam,
że zwyczajnie wyrwał je gęsi z tyłka i zaostrzył naprędce. Do inkaustu
musiałem napluć, bo od długiego stania zgęstniał jak smoła.
Jednakże dawało się tego używać i Raweln (z wyraźnym obrzydzeniem)
napisał, że mimo niedostarczenia przeze mnie smoczego łba, czuje się
spłacony pierścieniem złotym, w ornamenty rżniętym, z perłą białą
wielkości ziarna grochu. Niestety, podpisał się znów jakimś niepojętym
zygzakiem, więc nadal nie wiedziałem, jak ma na imię. Odcisnął nawet
sygnet herbowy w wosku. Dopiero wtedy odetchnąłem. Miałem w tym wszystkim
więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby nie Oura, to już pewno bym oglądał
smoka od środka albo poznawał uroki życia banity. -
A tak szczerze... Skąd pan TO ma? - spytał Gryzmoł zniżonym głosem,
kiedy już obaj pochowaliśmy swoje skarby - on pierścień, a ja dokument.
Uśmiechnąłem się tylko,
patrząc ponad jego ramieniem na Ourę, która wykańczała kolejnego zawodnika
w walce na kciuki. -
Stamtąd, gdzie pan by nie odważył się nigdy pójść - powiedziałem.
Przestał się dopytywać,
ale widać było, że dałem mu do myślenia. |
|
Nie
mieliśmy już nic do roboty "Pod piszczącym zającem", więc
wyjechaliśmy z Ourą zaraz następnego ranka. Kasztan parskał raźno
- zadowolony, że znów wędrujemy. Wystał się i wynudził w końskiej
zagrodzie. Wpierw chciałem zawieźć Ourę w okolice, gdzie spotkaliśmy
się po raz pierwszy, ale nie chciała. Wolała nadal włóczyć się ze
mną, a mnie się serce rwało do domu, więc na to wyszło, że miałem
przedstawić rodzinie rusałkę o dość dziwacznych obyczajach. Wątpiłem,
aby przypadła do gustu mej matce, ale nic to... Kasztan
stępał sobie po gościńcu z wodzami puszczonymi luźno, jak mu się spodobało
to od czasu do czasu przechodził w kłusik. Słoneczko świeciło, ptaszki
śpiewały, nie miałem żadnych kłopotów i świat był piękny. I raptem,
pośrodku całego tego szczęścia, rozległo się gwałtowne drapanie wewnątrz
juku i przytłumione "muueeeeęęęęę". Włosy mi stanęły dęba!
Czym prędzej otwarłem torbę, a ze środka wyprysnął na drogę łaciaty,
trochę zmechrany kociak. Prędzej bym uwierzył w istnienie kwietnych
wróżek, niż w to, że kot sam się wpakował do mojego tłumoka i jeszcze
zapiął sprzączkę. -
Ouuuuuuraaaaa!!!!! Ukradłaś kota!!!!??? -
Nie - odparła bezwstydnie. - Przecież nie można ukraść czegoś żywego.
Sam wlazł do torby i tam zasnął. Chciał z nami być. Złapałem
się za włosy z desperacji. Kociak siadł na skraju gościńca i zaczął
się tylną łapą drapać pod brodą. Niech to zaraza! Zrobiliśmy tego
dnia szmat drogi, a zanosiło się na to, że będziemy musieli wracać
po własnych śladach, by zwrócić owo kosmate cudo prawowitemu właścicielowi.
Jakoś nie bardzo mi się to uśmiechało. Już sama kradzież kota była
głupia, ale oddawanie go - chyba jeszcze durniejsze. Już lepiej, aby
oberżysta myślał, że ten zwierzak sam gdzieś się zawieruszył, bez
mojego w tym udziału. W końcu, ileż może kosztować taki kłębek kłaków,
nawet sprowadzony zza granicy? Z pewnością nie aż tak wiele. Pojechaliśmy
dalej, ale kot kicał skrajem drogi za nami, co wyraźnie się Ourze
podobało, bo co rusz się oglądała i chichotała. Wyglądało na to, że
ten cholerny kot włączył się w mój stan posiadania zupełnie niezależnie
od mych chęci. Na najbliższym popasie wlazł mi znów do torby, moszcząc
się na zapasowej koszuli. Zacisnąłem zęby i postanowiłem go całkowicie
zlekceważyć. Nie będę drania karmił, dotykał ani nawet patrzał na
niego - może się zniechęci i powędruje gdzieś. |
|
Eril
udaje, że nie lubi tego kota. Kot udaje, że lubi nas, a naprawdę lubi
erilową torbę oraz resztki wędzonej ryby, jakimi go karmię. Wchodzę
dla rozrywki w ten ciaśniutki umysł i oglądam świat kocimi ślepkami.
To nie jest jeszcze całkiem dorosły kot, więc lubi się bawić, a jest
do tego szalenie ciekawski. Niewiele myśli mieści się w tym małym
łebku: pobiegać, podrapać, głodny... niegłodny... coś szura, złapać!!!
Właściwie przypadkiem zauważyłam, że mogę tak wpływać na tego kociaka,
żeby robił to, co ja chcę. Podsuwałam mu drobne, nienatrętne sugestie,
a on chyba uważał, że sam wpada na rozmaite pomysły.
- Ten zwierzak jest zupełnie
obłąkany! - oświadczył Eril ze zgrozą, widząc, jak kot usiłuje łazić
na tylnych łapach. |
|
Wiedziałem,
że spokój nie potrwa długo. Po prostu czułem to przez skórę. Istotnie,
kiedy drugiego dnia podróży zagłębiliśmy się w leśny dukt, nie minęło
wiele czasu, kiedy drogę zagrodziło nam trzech opryszków na koniach,
z dobytą bronią. Rzuciłem okiem do tyłu - dwóch następnych właśnie
odcinało nam odwrót, wyłaniając się z zarośli. Natychmiast rozpoznałem
w nich najemników z Raweln. Zapewne sam Gryzmoł był także w pobliżu.
Spodobał mu się pierścionek i chciał sprawdzić, czy mam coś więcej.
- Oura... zejdź
na ziemię i uciekaj - powiedziałem niezbyt głośno. Na
szczęście posłuchała od razu, bez zwykłego gadania a po co? a dlaczego?,
ale nie uciekała, tylko stanęła przy Kasztanie. -
Czego chcą? -
Reszty kolekcji - mruknąłem, w pośpiechu wkładając byle jak hełm i
dobywając miecza. -
To im daj i idźmy dalej! Nie
było to takie głupie, zwłaszcza, że ja byłem jeden, a ich pięciu.
Oury nie liczyłem. To, że potrafiła złamać komuś rękę, liczyło się
może w karczemnej bitce, ale nie tu - przeciw pięciu drabom z ostrym
żelastwem. Nie było jednak już czasu na żadne przetargi. Ruszyli z
dwóch stron na raz. Już
po chwili zorientowałem się, że nie chcą nas zabić, tylko wziąć żywcem.
To było jeszcze bardziej niepokojące. Śmierć mieszka na sztychu miecza
- rzecz zwyczajna, ale jak kto zaczyna motać, aby ofiara przeżyła,
to można się spodziewać czegoś gorszego niż śmierć. -
Poddaj się! - usłyszałem. Poza wrogim kręgiem ujrzałem tego pomarańczowego
parszywca. - W dupę
mnie pocałuj! Oura
zanurkowała pod końskim brzuchem. Nikt jej nie zatrzymywał, widać
byłem ważniejszy, niech to zaraza. Spiąłem Kasztana i spróbowałem
staranować najbliższego jeźdźca. Kasztan był dużym koniskiem, liczyłem,
że samym ciężarem zmusi tamtego do cofnięcia się. Przeciwnik całkowicie
mnie zlekceważył, był leniwy albo zwyczajnie głupi. Odciąłem mu dłoń,
a potem dźgnąłem prosto w rozdziawioną gębę. To rozwścieczyło resztę
tak bardzo, że już mowy nie było o braniu do niewoli. Pewnie by mnie
rozsiekali w trymiga, gdyby nie przeszkadzali sobie nawzajem. Zdążyłem
jeszcze jednego ranić.... a potem zrobiło się ciemno. |
|
Rozległ
się świst i coś w rodzaju głuchego "domg". Zobaczyłam, jak
Eril bezwładnie wali się z siodła wprost pod końskie kopyta. Paznokcie
urosły mi same, prawie bez udziału świadomej woli. Nie myśląc zupełnie
o tym, co robię, rzuciłam się najbliższemu człowiekowi do gardła.
Miałam za małe zęby! Rozpacz! Kłapnęłam nimi w próżni. Za to pazurami
zdarłam mu skórę z niemal całego pyska. Wrzasnął, poderwał ręce do
zalanych krwią oczu, a ja już obróciłam się, warcząc z wściekłości
i szukając następnej zdobyczy. Wtedy to zabito mnie po raz pierwszy.
To nie jest przyjemne
wspomnienie i niechętnie je przywołuję. Spiczaste żelazo przebiło
mnie na wylot - przez żebra, serce - i wyszło aż na grzbiecie. Mieliście
kiedy dziurę w sercu? Nie? No to nie życzę tego nikomu. Pompa przestaje
działać, krew nie dopływa tam gdzie trzeba. Ciało robi się miękkie
jak meduza, mięśnie odmawiają współpracy, bo organizm stwierdza, że
natychmiast trzeba przejść na bardzo oszczędnościową gospodarkę tlenem
i odżywiać przede wszystkim mózg. Tętnice usiłują podjąć pracę serca,
przepychają krew na siłę, co jest naprawdę głupawym uczuciem. Te małe
drobinki, które każdy ma w sobie, latają jak zwariowane i łatają uszkodzenia.
No i przede wszystkim... przede wszystkim, to naprawdę przeraźliwie
BOLI.
Padłam jak stałam, w
jakieś zielska. Tyle, że jeszcze głowę udało mi się przekręcić, więc
widziałam, co robią z Erilem. Wyglądał jak nieżywy - jeszcze bardziej
nieżywy niż ja.
Raweln podszedł sobie
wolniutko, niedbale zrzucił na ziemię niesioną na ramieniu kuszę.
Wiedziałam, że to się nazywa kusza, bo Eril miał taką samą. Pochylił
się nad moim chłopakiem ciekawie.
- Żyje?
- Żyje, wielmożny panie,
ino go zamroczyło. Ale oko to wielmożny pan ma jako sokół - podlizał
się jeden z podwładnych.
W ten sposób dowiedziałam
się, że Erila nie zabito całkowicie, co było sporą ulgą.
Kasztan rył ziemię kopytami
i pienił się; aż dwóch ludzi trzeba było, żeby go przytrzymać. Uwiesili
się na wodzach. Raweln otworzył torbę przy końskim siodle i wtedy
prosto w twarz wyskoczył mu nasz kot, z wściekłym syczeniem! Tamten
mało nie przewrócił się na plecy z zaskoczenia! Gdyby mnie tak nie
bolało, to ryknęłabym śmiechem.
Złoczyńca w oranżowych
kolorkach wybebeszył juki, przeszukał nieprzytomnemu Erilowi kieszenie.
Znalazł wszystko, co zabraliśmy stukniętemu staruszkowi z Miedzianki,
ale, o dziwo, to go nie zadowoliło. Spod przymkniętych powiek obserwowałam,
jak przewieszają Erila przez siodło i gdzieś go zabierają. Byłam ciężko
ranna, nie mogłam zrobić nic, prócz jednej rzeczy - przykleiłam cienką
nić swej jaźni do paskudnego umysłu tego jaskrawego potwora, śledząc
cały czas jego ruchy. Tymczasem moje ciało naprawiało się z mozołem.
Mogłam tylko czekać. |
|
Moja
głowa była bębnem, a ktoś bezlitośnie walił w nią miarowo pałką. Jakiś
czas trwało, zanim doszedłem do tego, że nie ma bębna, ani tym bardziej
bębnisty. Mój biedny łeb wyczyniał takie sztuki po prostu dlatego,
że byłem ranny. Kiedy otwarłem oczy, wszystko było rozmazane w różnobarwne
plamy. Największa z nich miała kolor wściekle marchwiany. Plama poruszyła
się i rzekła: - Witamy
wśród żywych, Stabort. Aha,
Stabort to ja... Myślałem z takim trudem, jakbym głazy przetaczał.
A kto mówił...? Jakoś to powitanie nie zabrzmiało przyjaźnie. Rozdyźgana
jaskrawa plama przemieniła się nareszcie w siedzącego na pieńku Gryzmoła
Raweln. Obracał w rękach mój hełm. Jeszcze mi chwilami świat pływał
przed oczami, ale dojrzałem, że metal jest wgnieciony z jednej strony.
Ktoś mi musiał naprawdę potężnie przywalić. -
Stępionych bełtów używa się do głuszenia ptaków i zajęcy. I uważam,
że była to broń znakomicie pasująca do ciebie. Bo jesteś szarakiem,
Stabort. Szaraczkiem, któremu jakimś niepojętym cudem coś się powiodło.
Rzucił mój hełm w trawę.
Na palcach miał oba pierścienie - ten z perłą i ten ze szmaragdem.
Spróbowałem się poruszyć - byłem związany. No cóż, czegóż innego można
się było spodziewać... Nagle przypomniałem sobie Ourę. Rozejrzałem
się, ale nigdzie nie było jej widać. Może jednak zdołała uciec. Na
leśnej polanie był rozłożony niewielki obóz: namiot, konie, tlące
się ognisko, zbrojni zajmujący się jakimiś swoimi sprawami... oraz
coś, od czego oprzytomniałem do reszty. Nie
było absolutnie żadnych wątpliwości, że mam przed sobą następnego
członka rodu Raweln. Nie dość, że był podobny z twarzy do Gryzmoła,
to gust w ubieraniu miał bodajże jeszcze gorszy. Miał na sobie długą
fioletową tunikę, lamowaną taśmami koloru dyni. Jaskrawo zielone nogawice
na dole i żółty beret na górze. Całość nowa, bardzo wytworna oraz
przyprawiająca niemal o ślepotę. Podszedł, zmierzył mnie taksującym
spojrzeniem i zacmokał przez zęby z niesmakiem.
- Ordynarny. Tak... zdecydowanie ordynarny. No
wiecie...?! Może i nie byłem największym cudem tego świata, ale z
pewnością nie zasługiwałem na coś takiego. -
Ojfinesie, czy naprawdę musiałeś go masakrować? Ojfines???
Nic dziwnego, że podpisuje się nieczytelnym zygzakiem! Nie wytrzymałem
i parsknąłem śmiechem. To był błąd. Jaśnie pan Ojfines wstał z pieńka
i (zupełnie nie zmieniając miny) kopnął mnie z całej siły w bok. Straciłem
oddech na długą chwilę, coś trzasnęło - chyba pękające żebro - a może
tylko mi się zdawało. -
Nie zmasakrowałem go, braciszku, jeszcze nie. Zmasakrowany będzie,
jak z nim skończę. Fioletowy
zamachał rękami, krzywiąc się niemiłosiernie. -
Nie chcę tego oglądać! To rani moje poczucie estetyki! Zawsze wszystko
ubabrzesz krwią! No
tak, mogłem się założyć, że ten pierwszy cacuś w dzieciństwie otwierał
brzuchy szczeniętom, żeby zobaczyć co mają w środku. A jeśli drugi
tego nie robił, to pewnie dlatego, że wolał je dusić - jedwabną wstążeczką.
Braciszek "marchwiany"
pochylił się na de mną.
- Może być dwojako: z bólem, albo bez bólu. To już zależy od tego,
czy masz w głowie coś więcej, niż wióry. A więc... skąd masz klejnoty?
Oczywiście, że nie miałem
trocin zamiast rozumu. -
Smok zdechł, ale zostawił po sobie skarbiec - odpowiedziałem szybko.
Niech sobie wezmą te świecidełka i idą do piekła, gdzie ich miejsce.
Rawelnowi zwęziły się
wredne oczka. -
Istotnie, to prawdopodobne. Ten zbiór jest wyjątkowo... eklektyczny,
więc może i mówisz prawdę. Interesujące.. Co
znaczy "ekleptyczny"??? Może zaśniedziały? -
No dobrze, Stabort. Widzę, że jesteś rozsądny. A gdzie jest reszta?
Wytrzeszczyłem na niego
oczy ze zdziwienia. -
Reszta? Nie ma reszty. Znalazłem tylko tyle. -
Masz mnie za durnia? Wszyscy wiedzą, że smoki żyją tysiące lat i gromadzą
ogromne skarbce. Jeśli faktycznie trafiłeś na coś takiego, to zabrałeś
ze sobą zaledwie drobną cząstkę, a reszta leży gdzieś, dobrze ukryta,
aż po nią wrócisz. -
Szukajcie na Miedziance - burknąłem zgryźliwie. - Życzę szczęścia.
Na pewno się wzbogacicie. Chciałbym
zobaczyć ich miny, kiedy natkną się na sławetny pług, niecnie zagrabiony
wieśniakom spod Miedzianki - ta ochota trwała jednak ledwo chwilkę.
Tamten parszywiec wyciągnął nóż. Bawił się nim, a minę miał taką,
jakby kombinował coś paskudnego. Chyba to samo przyszło do głowy jego
fioletowemu bratu, bo odezwał się: -
Przypominam, że on ma być naszym przewodnikiem i do tego powinien
być mało sfatygowany. Przynajmniej na razie. Piękne
dzięki. - Bez uszu,
albo bez paznokci da się przewodniczyć - warknął Ojfines. - A ich
brak znakomicie odświeża pamięć.
- Masz tak mało finezji, że zmieściłaby się w skorupce jajka, Ojfinesie.
Jak kochasz krew, to sobie kup rzeźnię. Pan Stabort będzie znacznie
chętniejszy do rozmów, kiedy sobie wypocznie na słoneczku. Godzinę,
albo dwie... |
|
Z
dziurą w sercu da się przeżyć, to już mówiłam. Co nie znaczy jednak,
że są to wrażenia radosne. Kiedy te małe cosie skończyły naprawy,
byłam tak słaba, że mogłam tylko czołgać się na brzuchu. Musiałam
odnowić zapasy energii. Musiałam się najeść, ale jak tu upolować cokolwiek,
będąc w tak beznadziejnym stanie? Uświadomiłam sobie, że czuję zapach
krwi. Miałam szczęście. Zlizywałam krzepnące krople z chwastów - smakowały
kurzem i były niewiarygodnie smaczne. Nos mówił mi, że gdzieś w pobliżu
jest mięso. Kot błądził po lesie - już go nie prowadziłam, zajęta
ważniejszymi sprawami. Głód był tak silny, że prawie wariowałam. Z
wysiłkiem pełzłam do źródła zapachu, które okazało się trupem, byle
jak przysypanym cienką warstwą ziemi.
Nie, zwykle nie jadamy
ludzi. Ich mięso jest mdłe, mało wartościowe, a w dodatku nie wiadomo,
czy jedzenie traktować jak posiłek, czy może jak pogrzeb. Rozumiecie
- oni jednak m y ś l ą. Nie było to może szczególnie moralne, ale
miałam do wyboru - zdechnąć z głodu, albo nagiąć zasady, ratując zarówno
siebie jak i przyjaciela. |
|
Nie
wiem, który z nich był gorszy. Szli chyba łeb w łeb. Odpoczynek na
słoneczku znaczył tyle, że na rozkaz fioletowego braciszka Raweln
pachołki rozciągnęły mnie między dwoma kołkami wbitymi w ziemię -
na samym środku polany, w upale, od którego mózg się gotował w czaszce.
Miałem na końcu języka, że ta fatyga jest zbyteczna. Starczyłoby,
żebym jeszcze trochę musiał popatrzeć na to słodkie rodzeństwo. Te
kolory po prostu wypalały oczy. Pewnie pod koniec dnia błagałbym,
żeby podcięli mi gardło. A na razie smażyłem się powolutku. Żar ział
z nieba, jak z kowalskiego paleniska. Słońce raziło nawet przez zamknięte
powieki. To była ta "finezja", niech to zaraza... widać
to mądre słówko znaczyło właśnie gotowanie człowieka żywcem. Wiedziałem,
że długo tak nie pociągnę. Torturowali mnie, nawet się przy tym nie
fatygując. Siedzieli sobie w cieniu pod drzewami, popijając winko.
Życzyłem im udławienia i nagłej śmierci. Jedyne, co mogłem zrobić,
to przekręcić głowę i zasłonić jedno oko ramieniem. Za to piekło mnie
w ucho. Co jakiś czas popatrywałem na drzewa i gorzko żałowałem, że
nie jestem dębem... albo chociaż najpodlejszą osiką. Stałbym sobie
w chłodku i nie wiedział nic o skarbach, smokach, ani o ludzkiej podłości.
I właśnie wtedy zobaczyłem
kota. Wpierw myślałem, że mi rozgorączkowana łepetyna szwankuje, ale
kociak nie znikał. Pełzł wolniutko między wypłowiałymi trawami i był
coraz bliżej. Upał dawał się we znaki także mym oprawcom. Wszyscy
drzemali, nikt nie zauważył małego zwierzaka. Kocisko tymczasem podlazło
tuż do mnie. Rozglądał się, węszył. Wlazł mi na pierś i łaskotał wąsami
po szyi! - Sio! -
wyszeptałem. - Wynocha! Poszedł won! Ale
kot nie miał zamiaru się odczepić. Ząb, jaki znalazłem w smoczym legowisku,
omotałem już dawno rzemieniem i nosiłem na szyi jak talizman. Gryzmołowi
jakoś nie przyszło do głowy sprawdzać, co mam za koszulą. Może dlatego,
że tak bardzo zajął się tym, co miałem w kieszeniach. Poczułem, jak
kociak ostrożnie skubie zębami ten rzemień. Przewędrował mi bezczelnie
po twarzy, ciągnąc go za sobą. W ten sposób ściągnął mi smoczy wisiorek
przez głowę i powlókł go aż do rąk przykrępowanych do kołka. Ten kot
to był cud przez Pana zesłany. Smoczy ząb nie był może bardzo duży,
ale krawędzie miał ostre, żłobkowane jak piła. Gdyby mnie Gryzmoł
z braciszkiem kazali zawiesić na gałęzi, miałbym już kompletnie zdrętwiałe
ręce, a tak zachowałem w nich jeszcze nieco czucia. Zdołałem schwytać
ząb palcami i zacząłem mozolnie piłować sznur. "Kocham
tego kota - myślałem przy tym bezładnie. - Uwielbiam. Wezmę go ze
sobą. Kupię sobie drugiego kota. Dziesięć kotów... będę miał mnóstwo
kotów. Kocham koty..." Kociak
przyczaił się w kępie trawy i patrzył zielonymi ślepiami na to co
robię. |
|
Mój
organizm w szybkim tempie trawił mięso, którym wyładowałam żołądek.
Byłam ociężała, ale w coraz lepszej kondycji. Podążyłam kocim tropem,
czując, jak z każdą chwilą wstępują we mnie nowe siły. Gdzieś przede
mną lśniły emanacje ludzkich myśli - tam byli ci, których miałam zabić;
i Eril, wciąż na szczęście żywy, ale unieruchomiony w samym środku
wrogiego stada. Trzeba było zadbać najpierw o to, by nie ucierpiał
w wyniku nieszczęśliwego wypadku.
Kociak łatwo dawał się
prowadzić. Nawet łatwiej, niż się spodziewałam.
Dotarłam na miejsce tuż
po tym, jak Eril uwolnił ręce. Miałam nadzieję, że poradzi sobie dalej
sam. Ja potrzebowałam swoich starych zębów, mocnych szczęk i pazurów.
Przyczaiłam się w gęstym poszyciu i zabrałam do pracy. Zmuszone mą
wolą wiązania komórek pękały. Ciało, uwolnione z tymczasowego kształtu,
przybierało formę praoceanu, z którego wyszliśmy. Wsiąkałam w ziemię,
jadłam ją całą sobą, zagarniałam i zmuszałam do tego, by stawała się
mną. Czyż nie jest tak, że zwierzę, roślina, woda i kamień są krewnymi?
Kształtowałam siebie samą, dopasowując do siebie milion milionów elementów,
tak, by każdy znalazł swe miejsce. Czerpałam ciało z ziemi, wilgoć
krwi z powietrza, a gdy wreszcie otworzyłam oczy... wszystko dokoła
było mniejsze. |
|
Nie
byłem taki głupi, żeby od razu próbować zerwać się na równe nogi.
Ukradkiem rozcierałem nadgarstki, aby przywrócić w nich czucie. Napinałem
mięśnie. Właściwie nic mnie nie bolało, poza potłuczoną głową i żebrami,
gdzie trafił mnie but Gzygzoła. Nie sztuką było lecieć na oślep w
las, dać się złapać natychmiast i znów dostać po łbie. Kusiło mnie,
by próbować dostać się do Kasztana. Rozglądałem się i czekałem na
stosowny moment. Ten piekielny upał obezwładniał nawet w cieniu. Razem
z Gryzmołem i jego braciszkiem było tu coś z dziesięciu ludzi. Więcej
niż połowa zwyczajnie się pospała, a pozostałym też niewiele brakowało.
Łeb mnie bolał i troszkę
mi się świat rozmazywał chwilami. Ale kiedy zobaczyłem wyłażącego
na polanę smoka - dopiero wtedy doszedłem do tego, że muszę być bardzo
ciężko chory. Ciekawe, jakie to przedziwne rzeczy lęgną się w potłuczonej
głowie. Przyglądałem się smokowi, wyglądał znajomo. Chyba ostatnio
miałem za dużo do czynienia ze smokami, stąd te majaki. Smoczysko
rozpostarło skrzydła, przygarbiło się i zawarczało głucho, obnażając
kły. Odpowiedział mu straszny odgłos - coś jakby powolne zażynanie
osła. Mimo woli poderwałem się z ziemi, obejrzałem. Stali tam dwaj
pachołkowie. Ślepia omal nie wyskoczyły im z głowy, gęby rozwarli
jak wrota stodoły. Jeden zgrzytał właśnie jak zażynany. Drugi złapał
dech i rozdarł się: -
SMOOOOOOOOOK!!!! Niespodzianie
zrobiło mi się zimno. Smok... ożesz... kur... TO ONI TEŻ GO WIDZĄ?!!
Potem wszystko poszło
bardzo szybko. Smok przeskoczył mi nad głową. Jakimś cudem udało mi
się jednym cięciem uwolnić nogi. Bestia wpadła między ludzi, siejąc
spustoszenie. Pobiegłem do Kasztana, który wraz z innymi końmi szalał
z przerażenia. Ktoś na mnie wpadł. Zupełnie nie myśląc o tym, co robię,
ciąłem go po gardle tym ostrym kawałkiem kości, który ciągle trzymałem
w ręku. Upuścił miecz, złapał się za szyję. Kopnąłem go dla pewności
i obaliłem na ziemię. Z jego bronią od razu poczułem się pewniej.
Na polanie trwała straszliwa jatka. Na moich oczach smok odgryzł głowę
Gryzmołowi, aż krew chlapnęła wielką strugą na ten jego ohydny płaszcz.
Fioletowy braciszek próbował ucieczki - na swe nieszczęście przebiegł
za blisko mnie. Ciąłem go w kark i padł jak kwiatek pod kosą. Smok
poruszał się tak szybko, że nie sposób było rozeznać się w jego ruchach.
Chyba nikt nie zdołał uciec. W mgnieniu oka było po wszystkim.
Smok obrócił ku mnie
zakrwawiony pysk. Mocniej zacisnąłem palce na rękojeści miecza. Cofałem
się krok po kroczku, chociaż tak naprawdę nie miałem żadnych szans.
Smok patrzył wciąż na mnie, oblizał sobie nos, a potem powiedział:
- No, no... nie wygłupiaj
się. Właściwie
było to: "no no... ne fyghufjaj sie", bo z taką paszczą
trudno mówić po ludzku. Potem pomyślałem sobie, że ten smok jest naprawdę
bardzo podobny do psa... a potem, że tak właściwie to wcale się nie
boję... a potem raptem ziemia skoczyła mi do twarzy i przywaliła w
zęby, aż mi w oczach pociemniało. |
|
Miałem
najgłupszy sen w życiu. Śniło mi się, że jestem ciastem. Takim ciastem
na chleb a matka wyrabia mnie w dzieży. Oczywiście ciasto ust nie
ma, więc nie mogłem oprotestować takiego traktowania. Uciekłem, wykipiałem
na podłogę, a gospodyni mnie cabas i dalejże miętosić...! Oprzytomniałem
na tyle, że ten durny sen uleciał, ale miętoszenie trwało. Podniosłem
powiekę i zobaczyłem nad sobą ogromniasty, wilgotny nos. A potem coś
wielgachnego, ciepłego i mokrego przejechało mi po twarzy. Brrrrr....
Obrzydliwe! Miejsce
nosa zajęło wielkie, czerwone oko. Zrozumiałem, że gapi się na mnie
smok. - Tylko nie
rób głupstw - usłyszałem. - Tyle czasu jesteśmy już razem, że nie
powinieneś uciekać tylko dlatego, że wyglądam inaczej niż zwykle.
Głowa mnie nadal bolała,
ale już mniej. Trochę mnie mdliło. Zobaczyłem, że na smoczej łapie
przycupnął kot - był żywy, nie naruszony i nawet wyglądał na zadowolonego.
Przez długą chwilę przetrawiałem to wszystko, wreszcie spytałem (a
zabrzmiało to dość żałośliwie): -
Oura...??? - Tak,
tak... wreszcie dotarło do ciebie, że nie jestem rusałką - rzekła
kwaśno. Ano, nie
była rusałką, ale czy nie można się pomylić? Czy ja się znam na rusałkach?
Czy ja się znam na smokach?! Smok był od tego, żeby napadać na pasterzy
i kraść im owce, i od tego, żeby zbierać klejnoty. Nikt mi nigdy nie
mówił, że smok może być gadatliwą babą, co liczy nogi robalom, a do
tego może przepić drużynę drwali. Takich mądrości to mnie nie uczono!!
Jakby mi kto coś takiego
opowiadał, to bym w życiu nie uwierzył... siedzieć sobie wśród lasu
i gawędzić ze smokiem! To znaczy ze smoczycą. Sam sobie nie wierzyłem,
aż musiałem jej dotknąć. Nos miała taki aksamitny jak końskie chrapy,
a futro grube i miękkie jak wilczura zimą. -
I co teraz? - zapytałem niepewnie. Jakoś
dziwnie mi było. Taki szmat czasu razem. Ze smokiem! Z bestią krwiożerczą!
Jadłem z nią i spałem, i gadałem całymi godzinami. Śmialiśmy się czasem
jak szaleńcy z jakichś głupot. I to miał być ten straszny, okrutny
smok?? Może i była straszna, zwłaszcza jak była wściekła, ale nie
była okrutna, na pewno nie. -
Teraz chyba wrócę do domu - odrzekła, rozglądając się wokoło.
Też się rozejrzałem.
Dokoła leżało pełno trupów, a nad nimi już zaczynały latać muchy.
Rzeczywiście lepiej było tu nie zostawać. Przede wszystkim odszukałem
zwłoki Gryzmoła i ściągnąłem mu oba pierścienie z paluchów. Potem
przeszukałem toboły w poszukiwaniu swojej własności. Przy okazji znalazłem
kilkanaście weksli dłużniczych, które świadczyły, że Raweln nie tylko
mnie podle naciągnął. Z niekłamaną przyjemnością spaliłem wszyściutkie.
Było tam też kilka mieszków ze złotem i przywłaszczyłem je sobie bez
najmniejszych wyrzutów sumienia. Należało mi się za rozbitą łepetynę,
za powolne gotowanie we własnym pocie i za grabież. Poza tym musiałbym
być kompletnym durniem, gdybym je tu zostawił. Ale jakoś nie budziło
ono we mnie jakichś mocnych uczuć. Jeszcze niedawno bym szalał z radości,
że mi się taki majątek trafił, a tymczasem tylko zajrzałem do kalet
i wrzuciłem je do swej torby. Pomyślałem, że dobrze, bo dachy nam
przeciekają na potęgę, więc trzeba je naprawić przed jesiennymi słotami.
Pierścienie były bliźniacze
- zupełnie takie same złote obrączki ze wzorem - tylko jeden był z
perłą, a drugi z okrągłym szmaragdem osadzonym w pazurkach. Coś mi
zaświtało, jak na nie patrzyłem. Oura nigdy nie chciała żadnego udziału
w łupach, a przecież bez niej niczego bym nie zyskał. Zupełnie jej
nie zależało na najmarniejszej nawet błyskotce. To ona zaprowadziła
mnie na Miedziankę i nikt inny, tylko ona uratowała mi życie. Nawet
dwa razy - w smoczym jarze i tutaj. Coś jej się za to należało, cokolwiek.
Uciąłem spory kawałek sznura ze znalezionego zapasu, nanizałem na
niego pierścień z perłą i poszedłem do Oury, która beztrosko bawiła
się z kotem. - Myślę
sobie, że powinnaś to wziąć - powiedziałem, podnosząc ten dziwaczny
wisior w obu rękach. -
Nie potrzebuję - odpowiedziała, ale nadstawiła głowę, żebym mógł przeciągnąć
jej pętlę przez uszy i kark, aż do dołu szyi, gdzie pierścień utonął
w puchatym futrze. -
To na pamiątkę - wyjaśniłem. - Co prawda daje się pierścionki żonom,
no ale nie możesz... to znaczy mogłabyś gdybyś była dziewczyną, ale
smoki... ech! Machnąłem
rękami bezradnie. Zaplątałem się w tym wszystkim głupio i wolałem
nie brnąć dalej. Przecież jasne było, że nie ożeniłbym się ze smoczycą,
nawet jeśli potrafiła się zmieniać w dziewczę takoż ponętne jak i
niegłupie. - Rozumiem.
Ja i tak będę cię pamiętać. Zawsze. Nigdy ciebie nie zapomnę, Eril,
bo my, smoki, nigdy niczego nie zapominamy. Rzeczy są nieważne, pamięć
jest ważna. Ja też
będę ją pamiętał do końca życia. Takich rzeczy się nie zapomina.
- Właściwie dlaczego
mi pomagałaś? Chciałem cię zabić. Niedbale
polizała łapę. -
Nudziłam się. Byłam samotna. Jesteś miły. Może nie za mądry, ale miły.
Miałeś kłopoty, czemu nie miałabym ci pomóc? Czułem
wręcz, że w głowie mi się coś przekręca. Nigdy już nie będę w stanie
myśleć o smokach jak o bezrozumnych, łapczywych bestiach, nigdy! Może
mnie kto uzna za szalonego, ale więcej znalazłem w Ourze całkiem ludzkich
zalet, niż w takim chociażby Bazgrole Raweln, który był zwykłym bydlęciem,
mającym pozór człowieka. |
|
Rozpętałem
wszystkie konie i pognałem je w las. Jakoś sobie poradzą. Brać je
z sobą nie byłoby nierozsądne, choć każdy był sporo wart. Nie daj
Panie, by ktoś czasem rozpoznał je jako przynależne do Raweln! Dość
miałem kłopotów.
Kasztana prowadziłem
krótko przy pysku, bo płoszył się i rzucał łbem, zaniepokojony tym,
że smoczyca idzie tuż za nami. Kot siedział mi na ramieniu, churgotał
jak młynek, a od czasu do czasu wycierał się o moje ucho. Zabawny
zwierzak.
Oura eskortowała nas
do drogi.
- Bywaj, Oura. Dziękuję.
Będę pamiętać.
- Oczywiście. Do zobaczenia.
Zwyczajnie rozeszliśmy
się w przeciwne strony. W jedną niedorobiony zabójca smoków z obrączką
na palcu, cha cha cha... a w drugą bestia z klejnotem na szyi. Nie
był to ślub, ale wiedziałem, że gdziekolwiek nie pójdę, cokolwiek
nie będę robił, cień Oury będzie mi towarzyszył. Będę ją czuł za
plecami i napełniało mnie to dziwną otuchą.
|
|
Zaraz,
co ona powiedziała? "Do zobaczenia"?? O niebiosa...!! |
KONIEC |
opowiadanie ukazało się w magazynie Click!Fantasy |
Ewa Białołęcka |
|
|
|