Opowiadanie

Dzieci Smoka
cz II - SIŁA SERCA
Wiatr potrząsnął gałązkami drzewa, a kilka dużych kropli deszczu z głuchym hukiem spadło na ziemię. Piękne, jesienne słońce zasłoniła ciężka, ciemna, deszczowa chmura. Zapadł dziwny mrok, który nawet najspokojniejszym pijaczkom wydał się straszny i posępny.
Na obrzeżach miasteczka stanęło sześciu wędrowców z przygotowanymi mieczami. Stojący w środku Mader rozejrzał się po wystraszonych ludziach i ruszył przed siebie. Piątka jego uczniów powoli szła za nim. Na samym przedzie Avril o lśniących w ciemnościach włosach, za nią Krynotl z wyrazem obrzydzenia na twarzy, jak zawsze, gdy patrzył na krasnoludy. Przypominały mu się zazwyczaj chwile, gdy sam musiał stawiać czoła tym walecznym i jakże silnym stworzeniom. Następnie szedł Gandi, który niezbyt entuzjastycznie myślał o całej tej wyprawie. Na samym końcu obok siebie szli Nazgolad i Archi, dwaj bracia, którzy nigdy się nie rozstawali i wciąż o czymś między sobą rozprawiali w znanym im tylko języku.
Gdy maszerowali przez brudne uliczki Longhills, ludzie i krasnoludy z odrazą na twarzach śledzili każdy ich ruch. Patrzyli na ich dziwne i przepiękne ubrania i zastanawiali się, kto lub co ich tu przygnało. Nikt jednak nie ośmielił się powiedzieć o nich złego słowa. Wszyscy, bez wyjątku, bali się ich, mimo że w mieście znajdował się niejeden bitny krasnolud i człek.
Zatrzymali się przed drzwiami do gospody "Cień Smoka". Mader uśmiechnął się i podniósł rękę, by zapukać. W tym samym momencie, koło ucha świsnęła mu strzała i wbiła się dokładnie tuż obok kołatki. Nie zareagował. Wyciągnął z drzwi strzałę i ponownie chwycił za kołatkę. Tym razem strzała nadleciała z drugiej strony i trafiła w Archi’ego. Półelf zachwiał się na nogach i upadł. Teraz Mader zareagował natychmiastowo. Wyciągnął z pochwy miecz i przedzierając się przez oszołomioną drużynę ruszył biegiem w stronę strzelca. Łucznik okazał się kobietą, lecz nawet płeć nie powstrzymała wojownika. Jednym cięciem wybił jej z rąk wycelowany w niego łuk, a drugim zatopił klingę w ciele młodej elfki. Teraz przyszła pora na znalezienie drugiego strzelca, jednak, gdy się odwrócił nie było już nikogo. Ludzie i krasnoludy siedzieli tak jak wcześniej. Jego drużyna z wyciągniętymi mieczami wzrokiem starała się wypatrzyć winnych, tylko Nazgolad klęczał przy ciele brata. Mader schował miecz i podszedł do piątki przyjaciół.
- Żyje? - zapytał.
- Tak, ale strzała była zatruta. Tu potrzeba druida, by mógł go ocalić- .
- Ludzie - Mader zwrócił się do mieszczan - czy w mieście jest druid?!
- W mieście nie! - odkrzyknął jakiś krasnolud. - Ale znajdziecie go we wsi.
- Daleko to?
- Trzy dni drogi na północ. Wystarczy iść- prosto traktem. Dojrzycie ją.
- Które z was pójdzie?
- Ja - odparł Nazgolad.
- Może lepiej jak zostaniesz z nim?
- A co ja tu zdziałam? Zaopiekujecie się nim!
- Jak chcesz. Weźcie go do środka, to jest nasze ostatnie przyjazne schronienie - powiedział z rezygnacją w głosie, przywódca.
Mader pozostał na zewnątrz z Nazgoladem. Myślał o czymś przez chwilę, podał drobny
woreczek swojemu uczniowi i poklepał go po ramieniu.
- Nie można wszystkiego ukryć- - zaczął.
- O co ci chodzi?
- Znaleźli nas, zanim my ich wypatrzyliśmy. Naz, uważaj na siebie. Nocni Łowcy, to najlepsi strzelcy. Wiem, co mówię - bądź ostrożny. Trzymaj się blisko traktu, nie podchodź do lasów. Weszliśmy na ich teren, a ta gospoda jest ostatnią, w której możemy znaleźć- schronienie. Gdyby ktoś cię zatrzymywał, to powiedz, że jesteś od Madera. Wtedy puszczą cię wolno. Nie walcz, jeśli sam nie zostaniesz zaatakowany. Gdy będziesz we wsi, dołączy do ciebie dziewczyna, to znaczy - mam nadzieję, że dołączy. Nie wypytuj jej o nic, po prostu przyprowadź ją do mnie.
- Dobrze, ty tu rządzisz.
- Idź, on czeka na twoją pomoc.
Nazgolad wyruszył bez zbędnej zwłoki. Pędził ile tylko miał sił. Gniew parował w nim i czuł, że niedługo wybuchnie. Wiedział jednak, że musi nad sobą panować. Musiał uratować brata ,by móc jeszcze kiedykolwiek spojrzeć mu w oczy.
Drzwi do szynku były szczelnie zamknięte. Nikt, ani nic nie mogło dostać się do środka. A jednak mały kot, który pojawiał się nagle i znikał jeszcze szybciej, siedział teraz na parapecie zasłoniętego okna i przyglądał się myślącemu Maderowi. Jego małe, zielone oczka co jakiś czas zmieniały cel i zatrzymywały się na leżący Archim. Przywódca drużyny, co wydawało mu się dziwne, pamiętał skądś spojrzenie kota, to było takie uczucie, jakby kiedyś już go spotkał, ale nie jako kota, a normalnego człowieka. Jego zapach był bardzo znajomy, a wygląd i ruchy tak bardzo zbliżone do człowieczych.
Avril co jakiś czas zmieniała opatrunek na plecach rannego. Prostymi czarami jakich nauczył ich Gandi próbowała odegnać od chorego złe duchy, lecz bezskutecznie. Krynotl pomagał jej, jak tylko mógł, jednak i jego zdolności były bardzo ograniczone. Nie potrafił sobie poradzić ze skupieniem ponieważ w jego żyłach płynęła krew krasnoludów, które nigdy nie pałały chęcią poznania czarów, choć same były na nie odporne. Prawdziwe krasnoludy, potomkowie Wielkich Ludzi, kochali walkę. Dla nich liczyło się tylko dzierżenie topora w prawicy, kiedy szli do walki. I mimo swojego bestialstwa, gdy gwałcili i zabijali podbite narody, gdy palili i grabili zdobyte ziemie, to jednak wszyscy ich cenili i darzyli szacunkiem. Większość z nich robiła to z resztą ze strachu, choć potrafili się tak maskować, że dostawali, za swoją lojalność wobec oprawców, połacie ziemi bądź skarby. Pomimo że w żyłach tego półelfa płynęła krew potomków Wielkich Ludzi także ze strony elfów, to jednak nigdy nie lubił magii. Brzydził się jej, a mimo to nauczył się podstawowych czarów obronnych i leczniczych.
Ich nauczyciela nie było, który wyszedł gdzieś zaraz po zajęciu lokalu, nie wracał już drugi dzień. Nikt nie wiedział, co się z nim dzieje i nawet sam Mader zastanawiał się, gdzie mógł się podziać jego uczeń. Przeczuwał coś, ale nie miał zamiaru się dzielić tym z innymi, aby nie opadły morale i aby nikt go nie opuścił. Wiedział, że to się mogło stać każdemu z nich, ale niestety padło na Gandiego. Zło, które opanowuje taką moc jest nie do zniszczenia. Mader o tym wiedział, ale nie zamierzał nic robić. Losy same miały się potoczyć, a on nie śmiał ingerować. Tak chcieli jego ojcowie i tak się stać musiało.
Archi tymczasem czuł się coraz lepiej a pod opieką Avril i czujnym okiem dziwnego kota nabierał otuchy. Życie na nowo do niego powracało. Był silny, a jako mający w żyłach krew elfów szybko leczył rany. Trucizna już dawno została zneutralizowana i szanse na przeżycie z każdym dniem rosły. Jednak ten jad był specyficzny, powodował halucynacje i tylko druidzi mogli go zwalczyć. Ranny nie poddawał się, robił wszystko, by sobie pomóc, ale nie umiał.
Tymczasem Nazgolad wracał dochodził właśnie do wsi. Czuł potworne zmęczenie, lecz musiał wyruszyć w powrotną drogę jeszcze tego samego dnia. Stanął przed pierwszą chatą i zadbawszy o swój wygląd krzyknął:
- Druida! Ludzie, proszę, prowadźcie do druida!
Czekał, ale nikt mu nie odpowiedział. Mężczyzna popatrzył na słomiane dachy małych
domostw. Nie była to duża wieś, liczyła zaledwie dziesięć małych gospodarstw, które ułożone były w kształt koła, a na samym środku żarzyło się jeszcze ognisko. Przysiadł na jednym z pobliskich pieńków i czekał, zmęczenie ogarniało go jeszcze bardziej. W okolicy unosiła się jakaś dziwna aura, dzięki której mógł na chwilę zapomnieć o wszystkim. Dorzucił gałązek do ogniska i położył się na trawie. Pod głowę wsunął zwinięty płaszcz i zamknął oczy. Miał wrażenie, że migoczące jasne plamy wdarły mu się pod powieki. Czuł, że odchodzi w zupełnie inne miejsce.
Coś nim szarpnęło, lecz, gdy otworzył oczy, niczego nie zobaczył nic. Dookoła panowała ciemność. Blask księżyca przedzierał się przez gęstwinę chmur, z marnym jednak skutkiem. Naz podniósł się i od razu upadł na ziemie. Nie czuł nóg, tak jakby ich w ogóle nie miał. Ze zdenerwowania sprawdził ręką, czy czasami tak naprawdę ich nie stracił. Odetchnął z ulgą, gdy natrafił na własne uda i kolana. Rozejrzał się dokładnie po okolicy, ale nic nie widział. Jeszcze raz spróbował wstać, tym razem się udało. Wojownik wyciągnął z pochwy miecz i ruszył przed siebie. Nim postawił nogę, broną sprawdzał, czy nie ma przed nim żadnych pułapek. Nie przypominał sobie owego miejsca, mimo że to chyba w nim zasnął. Natrafił klingą na coś twardego. Ukląkł i ku własnemu przerażeniu zobaczył nogę człowieka, który stał nad nim z podniesioną do góry dębową laską. Młody pół elf zdążył zablokować atak, kryjąc się pod własnym żelazem. Instynktownie odskoczył do tyłu. Przed oczami mignęła mu broń napastnika. Ten cios dotarł go z góry wymierzonego celu. Kolano zapiekło go i noga odmówiła posłuszeństwa, ale Naz kontratakował. Zamachnął się porządnie nad głową, nieprofesjonalnie odsłaniając brzuch. Przeciwnik tylko na to czekał, wymierzył dokładnie w sam środek celu i uderzył, jednak jego laska zatrzymała się na silnej zbroi ofiary.
- Chciałbyś, kochaneczku - szepnął z ironią Nazgolad.
Wyrwał kij z rąk napastnika i rzucił go za siebie. Ten moment „nieuwagi” skrzętnie wykorzystał przeciwnik. Z całym impetem pchnął wojownika na ziemię i mówiąc pod nosem dziwną regułkę wycelował rękę w serce leżącego. Jego oczy zaświeciły nieziemskim blaskiem, a z rąk wystrzeliły iskry, mała kula ognia pokazała się na środku dłoni stojącego. Czarodziej cofnął się i zamachnął. Wypuścił z ręki kulę celując prosto w ofiarę. W tym momencie coś świsnęło mu koło ucha, przeszywając jego twór.
Mader popatrzyła na kota liżącego ranę Archiego. Czuł w nim coś dziwnego, jakby ten mały zwierzak miał w sobie moc Wielkich Ludzi. Słyszał niegdyś o zmianach banitów w różne zwierzęta. Działo się to jeszcze za czasów, gdy Wielkie Smoki żyły w tych krainach, a Bunakio kwitło pełnią życia. Teraz jednak kultura dawnej walki, filozofii i mocy zaginęła wraz ze zniszczeniem Klejnotów. Mader doskonale pamiętał tamte czasy, był, co prawda, jeszcze wtedy niedorostkiem, ale szybko się uczył. Znał dokładnie Bunakio i to właśnie tę naukę wpoił w umysły swej drużyny. Żałował tylko, że te umiejętności miały być wykorzystane do takich celów.
Wojownik uśmiechnął się i pogłaskał kota po grzbiecie. Ten zamruczał, zeskoczył ze stołu i zniknął. Tym razem nie było go zaledwie godzinę. Nie wiadomo jak wyszedł i jak dostał się z powrotem. Nikt go nie widział, mimo iż Krynotl i Avirl pilnowali ciągle drzwi. Ich serca najbardziej odczuwały tęsknotę za dawnym domem. Przyrzekli sobie, że odłączą się od grupy, jeśli Archi nie przeżyje. Nie chcieli kończyć tak jak on, bali się śmierci. a przed nimi mogło roztaczać się piękne życie. Mieli przynajmniej taką nadzieję.
Czworonóg usiadł obok Madera i popatrzył swymi zielonymi oczkami w twarz wojownika. To nie było zwyczajne kocie spojrzenie, czuł, że zwierzę przeszywa go go wzrokiem i chce mu coś przekazać. Nagle wszystko zrozumiał., zerwał się na nogi i doskoczył do drzwi. Narzucił na siebie płaszcz i stanął w progu. Jego oczy paliły się żywym ogniem, a serce kołatało niczym młot kowalski.
- Avril, opiekuj się nim! A ty Krynotl nie wpuszczaj tu nikogo, nikogo prócz Naziego!
- A jak wróci Gandi?
- On już nie wróci...
Mader z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi i zniknął w uliczkach miasteczka. Biegł, ile tylko miał sił w nogach, lecz wiedział, że nie zdąży na czas. Wyskoczył w powietrze i krzycząc GANAK zniknął. Liść który leciał w jego kierunku targany wiatrem swobodnie przeleciał przez miejsce, w którym był wojownik.
Huk nagle rozdarł ciszę popołudnia, a ogromne cielsko smoka przysłoniło słońce. Był to niepowtarzalny widok - wielki, czerwony tułów gada mknął po niebie niczym strzała. Z tym wyjątkiem, że czasami zatrzepotał silnymi purpurowymi skrzydłami i nozdrzami puścił kłąb pary. Madera przeszywały nerwowe dreszcze, gdyż wiedział, że Gandi nie wytrzymał napięcia i stracił panowanie nad własnymi emocjami. Teraz jednak było już za późno, by mu pomóc, a prócz obawy o maga, smokiem targał niepokój o Naziego i o dziewczynę, która miała być w tej wiosce. Pomoc nie nadeszła, więc coś musiało się stać. Wojownik jednak nie był pewien, co. Leciał, by pomóc i wiedział, po czyjej stronie stanie. Było oczywiste, że musi bronić swoich ludzi, bał się tylko, że natknęli się na Wielkich Ludzi, a wtedy trójka na pewno sobie nie poradzi. Jeszcze jedna rzecz wzbudzała wątpliwości smoka - jakim cudem ten kot tak szybko dowiedział się o kłopotach?
Ani przeciwny wiatr ani zaczynający padać deszcz nie przeszkadzał gadowi, gdy tak mknął ponad wierzchołkami drzew. Ludzie patrzyli w niebo i z krzykiem chowali się do domów. Autochtoniczną ludność ogarnęła trwoga. Najpierw zamieszki w niedalekiej wsi, a teraz smok, to było dla nich za wiele. Z piwnic ich domostw powychodzili łucznicy w czarnych płaszczach i kapturach. Napełnili kołczany i wyjąc do chmur ruszyli biegiem za smokiem. Wieśniacy w duchu dziękowali temu stworowi, może dzięki niemu ci dziwni ludzie opuszczą ich domy i będą mogłi znów żyć jak normalni rolniczy czy pasterze. Nie będą musieli chować się po kątach w ich własnych chałupach ani bać się straszących ich darmozjadów.
- I coś ty idiotko najlepszego zrobiła?! - rozległ się krzyk maga.
Strzelec, który wcześniej dziwnym trafem uchronił Nazgolada od śmierci stał teraz
obezwładniony i całkowicie zdezorientowany. Przestraszone oczy dziewczyny szukały pomocy, ale dumnie nie błagały o łaskę, w mniemaniu maga Była zbyt dumna, jak na zaistaniłą sytuację, jak... zawsze. Należała od rasy Wielkich Elfów z Davien, a to niejako zobowiązywało jąd do takiego postępowania. Nie mówiła nic, stała i patrzyła na krwawiącego Naziego. Nie obchodziło ją, to że umrze, ale to że nie może go uratować. Sprowadzili ją do tej wioski, by broniła ludzi, a okazało się, że nie potrafiła spełnić tak prostego zadania. Wiedziała, że okoliczne wsie są już powiadomione o jej "wielkiej klęsce" i Wielcy Ludzie - Nocni Łowcy już zmierzają w jej kierunku, by wykląć ją z klanu i wymierzyć szybką i zasłużoną karę - śmierć.
Coś przeleciało nad wojownikami nie czyniąc najdrobniejszego szelestu. Mag odwrócił się i spostrzegłszy na ziemi cień ogromnego smoka zaczął biec w stronę lasu. Szeptał coś niezrozumiale pod nosem i kompletnie zapomniał o dziewczynie, która niespodziewanie popsuła wszystkiego jego zamiary. Gdy trafiła w jego kulę, noc nagle minęła i słońce znów oświetliło polanę.
Teraz czarodziej uciekał. Nie bał się smoka, ale bał się tego, że może nie mieć dostatecznej siły, by samemu nim stać się. Skrył się pod ogromnym dębem i łapiąc oddech myślał tylko o jednym - o wielkości i potędze smoków. Kiedy tylko się dowiedział, że i on może się zmienić w smoka czekał na ten jeden moment by po kolei wykańczać współtowarzyszy, by on - Wielki Człowiek - mógł dojść do władzy i poprowadzić powstanie przeciwko smokom. Kochał smoki, ale w dziwny sposób - lubił patrzeć na krew cieknącą z ich ogromnych ran i oczy, które zanikały, gdy nadchodził kres życia tych przeogromnych gadów.
Gdzieś w okolicy z trzaskiem padło na ziemię kilka drzew. Gandi nie wytrzymał dłużej napięcia jakie się w nim burzyło. Skupił w sobie całą moc i szepnął cicho, gdyż nie starczyło mu już sił - GANAK.
Jego ciał nagle zatrzęsło się w spazmatycznych konwulsjach, a z ust pociekła stróżka zielonej, kleistej cieczy. Plecy naprężały się i rozluźniały niewiadomo jak i od czego. Oczy przewracały mu się białkami do przodu, a ręce dziwnie zesztywniały. W jednym momencie ogromna siła wyrzuciła go w powietrze i gdy był już ponad wierzchołkami drzew, jego ciało rozbiło się na miliony małych kawałeczków. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą unosił się czarodziej, na granatowych skrzydłach lewitował teraz ogromny niebieski smok. Nienawiść i zgromadzona moc były tak duże, że stał się on większy nawet od Madera.
Ogromne cielsko gada z łatwością utrzymywało się w powietrzu, a bystre ślepia wypatrywały ofiary. Dostrzegł ją, Nazgolad stał z wyciągniętym mieczem na środku polany i patrzył wprost na smoka. Ich spojrzenia starły się ze sobą. Milczeli. Dziewczyna modliła się w duchu o szybką i łatwą śmierć dla jednego z nich. Kochała, ale i nienawidziła smoków. Gdy była mała te podłe bestie spaliły jej dom, a ją samą wyniosły gdzieś daleko. Musiała nauczyć się sama walczyć, a gdyby nie Bractwo Nocnych Łowców już dawno by nie żyła. Wtajemniczyli ją w świat Wielkich Ludzi, świat Bunakio i nauczyli nienawiści do smoków. Było jednak w tej dziewczynie coś dziwnego. Chciała zabijać smoki, ale nie mogła, bo je kochała. Pewnego razu spotkała kogoś, kto jej obiecał, że wszystkie złe wspomnienia uciekną i że on dopełni zemsty. Zakochała się w nim, ale widziała, że nie mogą być razem. Nie chciała kochać Wielkich Ludzi. Bała się ich, a jedyne czego pragnęła to uwolnić się od nich.
Naz przybrał pozę bojową i machnięciem ręki przywołał do siebie smoka. Ten zaśmiał się, zanurkował i z potężną siłą runą na niego. Wojownik uskoczył, ale ledwo co uniknął śmierci śmierci. Płomienie z paszczy przeciwnika otuliły go niczym ciepły szal i jedynie szybki odskok go uratował. W jednym momencie poczuł czym jest śmierć i jaka jest podniecająca. Chciał jeszcze raz poczuć te emocje jakie towarzyszyły mu przed kilkoma sekundami, a mimo to były tak odległe.
Smok popatrzył na niego ze zdziwieniem i zaśmiał się. Jego granatowe, przepełnione nienawiąścią oczy były rządne krwi. Czuł, że zostało mu niewiele mocy i musi jak najszybciej rozprawić się z wrogiem. Przysiadł na polanie, blisko Naziego i machnął ogonem. Jego przeciwnik tylko na to czekał. Z gracją elfa wskoczył na długą broń smoka i szybciutko, na palcach wbiegł na jego grzbiet. Zamachnął się mieczem. Nie było już ratunku dla gada, stracił zbyt dużo energii. Wiedział, że jego koniec jest bliski.
Nazgolad usłyszał w głowie głos Madera: „nie rób tego, zabijesz go to zabijesz i mnie”. Początkowo tego nie zrozumiał, a gdy już zdrowy rozsądek zastąpił gniew, było za późno. Jego długi, ostry miecz przeszył na wylot szyję smoka. Ten znieruchomiał, a jego oczy szukały ratunku. Zdesperowany gad zerknął na dziewczynę stojącą niedaleko. Ona jednak była niewzruszona. Napięła cięciwę łuku i posłała strzałę prosto w oko gada.
Zza drzew wybiegł słaniający się nogach Mader. Biegł szybko, choć tracił siły. Jego serce przestało bić, a za chwilę pokonany smok miał zamienić się w głaz. Przywódca dopadł do leżącego stwora i resztką sił rozpruł mu brzuch. Wyszeptał kilka słów, a jego ciało zadrżało. Twarz zmieniła się w mały pysk smoka, a z pleców wyrosły skrzydła. Całe ciało pokryły drobne łuski, które w blasku słońca paliły się ogniem. Był to niesamowity widok na tle krwawiącego cielska gada. Mader zanurzył łeb w brzuchu, który przed chwilą rozciął i znalazłszy serce wściekłe wydarł je i pogryzł. Upadł na ziemię i zamienił się w człowieka. Stróżka krwi ciekła z jego ust. Dziewczyna podeszła do niego i przytuliła do siebie. Jej drobne usta cieszyły się, a z ciemnych oczu ciekły łzy.
- To jednak ty - szepnęła mu do ucha - jesteś tym samym potworem co dawniej. Kocham cię.
Nie odpowiedział. Popatrzył w jej ciemne oczy i z satysfakcją kiwnął głową. Zerknął na
Naziego i wstał.
- Idą tu - zwrócił się do dziewczyny. - Są ich dziesiątki. Pomóc ci?
- Nie trzeba. Zadbaj o swoich! Teraz potrzebują cię bardziej niż myślisz.
- A ty? Co będzie z tobą?
- Już ja coś wymyślę. Nie bój się.
Odwróciła się i usiadła na łapie smoka, który był już teraz jednym wielkim pomnikiem. W jego szyi tkwił skamieniały miecz. Strzelczyni podała swój Naziemu i uśmiechnęła się.
Mader klepnął wojownika w plecy i razem ruszyli w stronę miasteczka, z którego przyszli. Wiedzieli, że nie pomogą Archiemu. Nie było dla niego ratunku. Mader czuł jednak, że wszystko jest dobrze. Pierwszy raz jego serce zaczęło bić i coś czuć. Nie wiedział czy to miłość, bo nigdy jej nie czuł. Był lekko zakłopotany i cały czas się rumienił. Widząc zadowoloną i roześmianą twarz podopiecznego szturchnął go w ramię i ruszył biegiem. Pierwszy raz odezwały się w nim ludzkie uczucia. Przestawał być potworem jakim się stworzył, był Wielkim Człowiekiem i to właśnie brało nad nim górę.
Nazi dogonił go i zatrzymał. Popatrzyli sobie nawzajem w oczy, ale nic nie mówili. Nawiązało się coś między nimi. Coś, co miało stać się przyjaźnią, ale obaj wiedzieli, że to nierealne. Byli zbyt odlegli od siebie.
- Powiedz mi, Mader, czemu kazałeś go nie zabijać- ? - spytał po chwili wojownik.
- Macie w sobie cząstkę mojego serca. Czwórka, która jeszcze żyje, nawet gdy zginie nie zadziała na mnie w żaden sposób, ale Gandi był jedynym, którego śmierć- mogłaby zabić- i mnie. On miał tę największą część- mojego serca i jak się okazało to go zgubiło. Nie zapanował nad smoczym zewem krwi i zginął.
- Jeszcze jedno, kim była ta dziewczyna? - ciągnął Nazgolad.
- Heh. Wiesz, ja żyję dosyć- długo. Powiedzmy, że mnie kiedyś przygarnęła i jedynym sposobem w jaki mogłem się jej odwdzięczyć- była miłość- . Kocham ją więc się pilnuj.
- Ja wcale nie...
- Jasne - zironizował Mader. - Idź już, brat na Ciebie czeka.
- Wyleczyliście go?! - zdziwił się półelf.
- Nie my, ale jego ukochana.
- To wychodzi, że tylko ja jestem samotny?
- A Gladys?
- Ech, chciałbym żeby to było prawdą...
Urwał, popatrzył przed siebie i ruszył wolnym krokiem. Nie chciał rozmawiać o swoich własnych problemach. Bał się sam siebie i nie mógł pokonać tego lęku, uciekał więc od niego, ale czuł, że kiedyś będzie musiał stawić temu czoła. Wiedział, że następnym razem nie postąpi tak jak tego dnia. Nie uratuje siebie i innych. Będzie się bał, że zawiedzie.
Przywódca popatrzył chwilę na niego po czym odwrócił się i odszedł w kierunku wioski, z której wracali, musiał jeszcze uczcić śmierć bohatera.
Wiatr delikatnie muskał twarze stojących pod drzewem wojowników. Dzień był prawdziwie jesienny - złote, czerwone i brązowe liście delikatnie i z gracją opadały na ziemię. Mader podszedł do kamiennej tablicy i złożył przed nią miecz. Popatrzył na napis i spuścił głowę. Szukał jakiegoś oparcia w innych, ale wiedział, że go nie otrzyma. Nie umieli mu pomoc, nie znali go, choć mieli jego serce. Stracił podopiecznego i bał się, że inni skończą podobnie. Odsunął się i wszystkim odsłonił wyryte inskrypcje: TU SPOCZYWA GANDI, SYN MADERA. Nie musiał więcej mówić. Popatrzył na wszystkich. Nazgoladowi kręciła się w oku łezka, Avril przytulona do najspokojniejszego Kryntolna cichutko szlochała. Archi, wyleczony już, wpół obejmował przytuloną do niego dziewczynę. Miała krótkie, ciemne włosy i zgrabną figurę, jej oczy były niczym u kota - duże i pełne rozumu. Mader wiedział, że wywodzi się z rodu Wielkich Ludzi. Była jedną z tych, do których czuł szacunek bo nie podała się złu. Stanął i jeszcze raz popatrzył na kamień. W jego cieniu leżał ząb zabitego smoka. Przywódca usłyszał świst strzały, a u podnóża głazu wbiła się płonąca strzała. Jako jedyny odwrócił głowę i popatrzył na strzelca. Była piękną młodą dziewczyną. Miała w sobie coś, czego nie zauważył do tej pory. Ubrana była w piękną czarną suknie odsłaniającą ramiona i uwydatniającą piękne kształty. Jej ciemne oczy, zażyły się niczym węgielki, a długie ciemnobrązowe włosy falowały przy podmuchach, gubiącego się między wcześniejszymi drzewami, wiaterku. Podeszła bliżej i przytuliła się do nirgo. Pierwszy raz poczuł w sercu prawdziwą radość. Podprowadził ją do innych i uśmiechnął się. Nie musiał nikomu nic tłumaczyć, Nazgolad wyjaśnił wcześniej całą sprawę i teraz wszystko było dla nich zrozumiałe.
Avril popatrzyła na napis, a potem na przywódcę. Zamrugała szarymi oczami i otworzyła piękne usta. Chwilę się wahała, ale w końcu zapytała:
- Czy to znaczy, że my wszyscy jesteśmy twoimi dzieć- mi?
- Tylko nie Krynotl - odparł. - Ona miał sam w sobie wleką moc. Jego ojcem był krasnolud z rodu Wielkich Ludzi. On jest wybrańcem losu. Musimy iść- , wróg depcze nam po piętach.
- A ja? - dopytywała się. - Przecież jestem elfem czystej krwi.
- A ja nie jestem człowiekiem.
Nie musiał nic więcej tłumaczyć. Młoda, szlachetna elfka pokiwała głową i odeszła. Tak też
zrobili pozostali. Prócz Nazgolada, wszyscy szli w małych, dwuosobowych grupkach. Krynotl śpiewał w języku swych ojców, a Mader odpowiadał co jakiś czas na jego pieśni swymi własnymi, które zapamiętał ze swego dzieciństwa. Smutne słowa przepowiadające przyszłość popłynęły z jego ust tworząc jedyną i niepowtarzalną muzykę, którą znali do tej pory tylko Wielcy Ludzie. Uwiodły ich nieznane słowa, a przywódca widząc ich zadumanie zaśpiewał językiem wszystkim znanym:
Jest kraj za górą, za wielką rzeką,
Tam jest mój dom, lecz jest daleko.
Gdy już się skończy ma długa droga
To na swej ziemi będę królował.
Nie jestem człekiem, nie jestem smokiem.
Jestem wybrańcem co mężnym krokiem
Brnie wciąż przed siebie, a inni zaznając bólu
Szepczą wciąż do mnie: "ratuj nasz królu".
Jest kraj za górą, za wielką rzeką
Tam jest mój dom, lecz jest daleko.
Gdy róża w krwi padnie ku tobie
Ja w swym królestwie odpocznę w grobie...
Urwał i patrząc w niebo szedł dalej. Kilka dni później na pamiątkową się strzałę ktoś nadepnął. Wiatr powiał mocniej i targnął płaszczem dziwnego przybysza. Drzewa zaszumiały do snu umarłemu, a pieśń Madera go pożegnała. Miał spocząć na wieki w królestwie o którym głosiły słowa pieśni. W królestwie smoków, Wielkich Ludzi, gdzie nie było nikogo, kto by nie znał słów pieśni. Krynotl, który ongiś ją słyszał w lasach elfów, westchnął ciężko i przytulił się do Avril. On, Archi i Mader w jednym momencie wyszeptali do ucha towarzyszce „kocham cię”. Wiatr zawiał raz jeszcze, a ząb smoka leżący przy mogile Gnadiego miał mu dać spokojny sen i czuwać nad duszą umarłego. I czuwał.
txt:
rysunki:
Illith