|
Dzieci
Smoka
cz I - SPOTKANIE
|
Szczęk
miecza przerwał ciszę nocy. Przyczajona pod skałami postać czekała
na swoją ofiarę. Długi miecz odbijał światło księżyca mieniąc się
tęczowymi kolorami. Coś lub ktoś poruszyło gałęziami drzewa. Łowca
odwrócił się i stanął zdumiony. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a
chwilę później nie miało to już znaczenia. Łowca zginął w paszczy
smoka. Ogromne szczęki gada rozluźniły się i wypadło z nich poturbowane
ciało. Gad zamachał olbrzymimi skrzydłami i wzbił się w powietrze.
Był całkowicie niewidoczny, leciał bezszelestnie ponad czubkami drzew.
Dostrzegł swą kolejną ofiarę i zanurkował. Przedarł się przez gęstwinę
drzew i uderzając pyskiem zabił łowcę. Przysiadł na pobliskiej polanie
i pokręcił łbem. Nikłe światło księżycowego rogala padało na jego
czarne, matowe łuski. Nieopodal w krzakach, ktoś się potknął czyniąc
tym niesamowity rumor. Gdy się podniósł - smoka już nie było.
Mężczyzna usłyszał za
sobą szelest liści. Nadchodziła pomoc, ale prawdę mówiąc nie była
już potrzebna. Smok odleciał i znów łowcy stracili szansę na pokonanie
bestii. Myśliwy jednak nie usłyszał głosów. Odwrócił się i spojrzał
prosto w oczy jakiegoś mężczyzny. Jarzyły się żywym ogniem, podobnie
jak miecz, którym nieznajomy groźnie wodził przed swoimi oczami. Łowca
zemdlał, a gdy doszedł do siebie leżał na polanie, gdzie wcześniej
widział smoka. Nie mógł spać długo, bo księżyc ledwo się przesunął
na niebie. Bitwa musiała być jednostronna. Obok niego leżały ciała
zabitych łowców. Chciał zawołać pomoc, ale poczuł, że nie ma języka.
Zaczął płakać, a jego srebrne łzy spadały na czarne ubranie. Nie podniósł
się. Nie chciał. Wyciągnął z kieszeni nóż i przyłożył sobie między
żebra. W pamięci
przemknęły mu oczy nieznajomego. Stróżka krwi pociekła mu z ust i
padł martwy. Oprawca stał nad nim z wyrazem tryumfu na twarzy. Schował
miecz do pochwy i usiadł na pieńku. Czekał na innych, którzy nadejdą
z pomocą. W dłoni obracał kawałek mięsa. To był język jego ostatniej
ofiary. Odgryzł kawałek i przełknął z niesmakiem. Resztę schował do
sakwy. Coś się za
nim poruszyło. Nie odwrócił się. Wiedział, że nikt nie strzeli mu
w plecy. Wstał spokojnie i czekał. Trzech łowców podeszło do niego,
a gdy byli już odpowiednio blisko obrócił się szybko na pięcie wyciągając
miecz. Pierwszych dwóch padło przeciętych w pół. Trzeci łowca okazał
się kobietą, wyciągając miecz odskoczyła do tyłu. Włosy miała związane,
a oczy przysłonięte maską. Przybrała wyczekującą ataku pozę i zamarła.
Zlała się z ciemnością. Nie zobaczył jak spokojnie odchodziła, ale
to wyczuł. Delikatnie i cicho przeskoczył nad ciałami i czekał. Atak
nadszedł od tyłu. Nie spodziewał się tego, ale w porę zareagował.
Odbił uderzenie miecza, które ugięło pod nim kolana. Jedno cięcie
wyprowadziło go z równowagi na tyle, by przeciwnik ponownie zniknął.
Ruchem ręki wzbił w powietrze ciała zabitych wojowników i rzucił je
między drzewa. Stanął na środku polany i czekał na kolejny atak. Jego
ogniste oczy były jedynym widocznym punktem. Księżyc zakryły czarne,
deszczowe chmury. Wodził mieczem wokół siebie licząc, że przez przypadek
dotknie nim przeciwnika. Nie czuł strachu, tylko podniecenie. Po raz
pierwszy od wielu lat mógł walczyć z kimś godnym siebie. Nie przeszkadzało
mu, że przeciwnik wykorzystywał panujące warunki. Jeśli to potrafił,
to miał szczęście. Następny
atak nadszedł z góry. Dziewczyna cięła mieczem, ale trafiała w powietrze.
Jej przeciwnik był szybszy niż myślała, ale to ją tylko bardziej zachęcało
do walki. Widziała w ciemności wszystko. Skakała i poruszała się jak
kot - cicho i z gracją. Mieczem władała lepiej od niejednego rycerza.
Możliwe nawet, że sama nim była. Odskoczyła w bok przed ciosem i zniknęła
w ciemnościach lasu. Wojownik schował miecz i wrócił na swój pieniek.
Wyciągnął z sakwy język i pogryzł go. Z trudem przełknął mięso. Przymknął
oczy i czekał na zapanowanie świtu. Zasnął, lecz jego zmysły czuwały. |
|
Słońce
ledwo wychyliło się zza czubków drzew, gdy wojownik ruszył wąską ścieżką
między ogromnymi dębami. Wiedział, że ktoś go śledzi, ale nie zamierzał
się odwracać. Zatrzymał się nagle i wyciągnął miecz z pochwy. Rozejrzał
się patrząc w niebo. Odwrócił się i łapiąc dziewczynę za ramię rzucił
ją na ziemię. Przed sobą ujrzał ogromnego smoka lecącego wprost na
niego. W świetle słońca jego łuski nie były czarne, tylko zielone.
Mader chwycił obydwiema rękami miecz i czekał na odpowiedni moment.
Gdy smok był o kilka cali od niego wyskoczył w powietrze i opadł wprost
na grzbiet gada. Jednym cięciem miecza pozbawił stwora głowy. Ogromne
cielsko runęło zanim zdołało się wzbić w powietrze. Wojownik schował
miecz i podbiegł do dziewczyny. Była młodsza i niższa od niego, ale
całkiem ładna. Duże zielone oczy miały coś z kota, a usta prosiły
o pocałunek. Jasnobrązowe włosy złociły się w porannym słońcu.
- Mógł cię zabić! Jesteś
łowcą i nie usłyszałaś jego lotu?! - zapytał z wyrzutem. -
Nie jestem łowcą. - odparła. |
|
Zdumiał
się słysząc mowę elfów, ale jednocześnie zrozumiał, skąd ta uroda.
Jego wzrok przykuł wiszący na jej szyi medalion. Był identyczny z
tym, który sam nosił. Kiwnął głową i poprawił swój niezbyt czysty
strój. Przygładził włosy i podał dziewczynie rękę, by wstała.
- Dzięki. Poradzę sobie.
Najpierw mną rzucasz, a potem podajesz rękę. -
Mogłaś zginąć. -
To byś miał jedną osobę mniej do wykończenia. Wiem, po co tu jesteś.
- Ty nic nie wiesz.
- Chcesz nas wszystkich
wyrżnąć w pień. Ten smok, to był twój wytwór. -
Tak, ale to dlatego, by odwrócić uwagę tych nocnych myśliwych. Wymknął
się trochę spod kontroli, gdy zaczęliśmy walczyć.
- Trochę?! On szarżował
na nas, a ty mówisz "trochę"? -
Nie będę się tłumaczył kobiecie. Przyszedłem, by zabrać was na wojnę.
- Nas? Chyba kpisz. Oni
tyłka nie ruszą, by coś upolować, a ty chcesz żeby walczyli? -
To będzie dla nich zemsta i wyzwanie. -
Co, zatłuką armię Wielkich Ludzi? - ton dziewczyny był przesączony
kpiną. Nie odpowiedział.
Popatrzył na nią czerwonymi oczyma i kiwnął głową. Odwrócił się na
pięcie i ruszył ścieżką. Szedł spokojnym krokiem i nie oglądał się.
Wiedział, że dziewczyna idzie za nim, mimo iż jej nie słyszał. Była
po prostu cicha. -
Czekaj. - O co chodzi?
- Ty jesteś jednym z
nas? - I tak i nie.
Gdy byliście mali przyszedłem po was i uczyniłem was silnymi. Potem,
gdy uczyliście się walczyć, dałem wam niesamowitą moc. Gdy staliście
się wojownikami wszczepiłem w wasze serca smoki. Stawialiście opory,
ale udało się. Staliście się nieśmiertelni i niepokonani. Sami wyrżnęlibyście
się w pień, ale woleliście dzielić się wszystkim. Zamieszkaliście
tu, a mnie przeklęliście. Wróciłem jednak, by was wykorzystać. Na
tym jednym razie się nie skończy. Nie dostaniecie armii. Będziecie
działać z mojej inicjatywy i zabijecie tych odmieńców. Szykują powstanie
i buntują się. Nie po to was stworzyłem byście teraz gnili w mieście.
Jesteście smokami i musicie czuć się wolni. Przekaż im, że Mader wrócił
i, że mają się zjawić przed murami miasta. -
Nie wspominali nigdy o tobie. -
Jesteś z nich najmłodsza i dlatego ci nic nie powiedzieli. Żyli nadzieją,
że zapomniałem o was. Nie byłem nigdy przy tobie i dlatego zdziwiłem
się, gdy cię zobaczyłem. Mimo to znam cię lepiej niż myślisz, Avril.
Uśmiechnął się tajemniczo
i usiadł pod drzewem. Popatrzył w niebo i zamknął oczy. -
Mówili tylko, że pewnego dnia przyjdzie ktoś po nas i że wtedy będziemy
musieli walczyć. Wysłali mnie bym powstrzymała łowców. Myślałam, że
jesteś jednym z nich. Wiedz, że chętnie staniemy u twego boku, by
walczyć. - A wiesz,
za co będziesz walczyć? -
Za wolność. - Nie
wiesz. Kiedyś opowiem ci całą historię. Kim byli ci dwaj, co z tobą
przyszli? Odpowiedział
mu jedynie świergot ptaków. Gdy otworzył oczy dziewczyny już nie było.
Odetchnął z ulgą i popatrzył na siedzącego naprzeciw niego ptaka.
Kruk wpatrywał się w niego i przechylał łepek. Podleciał bliżej i
skubnął wojownika. Ten złapał go, ukręcił mu łepek i oderwał go. Wypił
z szyi krew i odrzucił małe ciało. Otarł usta i znów zamknął oczy.
Kropla deszczu spadła mu na czoło. Poderwał się i biegiem ruszył do
miasta. Zatrzymał
się przed ogromnym murem. Wszedł pod małe zadaszenie i usiadł na kamieniu.
Nie mógł przestać się cieszyć, że dożył momentu, w którym będzie mógł
się zemścić. Opatulił się płaszczem i patrząc w dal znieruchomiał.
Nikt nie zwracał na niego uwagi. Strażnicy stojący przy bramie zerkali,
co jakiś czas na niego, lecz przestali, gdy posłał im mordercze spojrzenie.
Jego oczy znów płonęły, a serce waliło jak młotem. Nadszedł jego czas. |
|
Wiatr
wiał niemiłosiernie, gdy pięć zakapturzonych postaci stanęło na środku
polany, gdzie poprzedniej nocy rozegrała się mała bitwa. Jeden człowiek,
choć jego pochodzenia nie byli do końca pewni, pokonał dwudziestu
łowców. Jednak na polanie nie było żadnego ciała. Większość została
nabita na gałęzie drzew, bądź leżała w zaroślach. Coś się poruszyło
za ich plecami, lecz nikt się nie odwrócił. Wiedzieli, że to Mader
i że nie zrobi im krzywdy. Nie wezwał ich po to, by zabić. Wyraźnie
miał wobec nich jakieś plany i dlatego czekali. W samym środku stała
Avril, wyraźnie jako przywódczyni. Była najmłodsza, ale wybrali ją
jako jedyną kobietę i elfkę. Cały jej ród był mądry, a ona odziedziczyła
nie tylko urodę, ale także rozum i niezwykłą siłę. Ta, połączona z
tą otrzymaną od Madera, tworzyła z niej maszynę do zabijania, jednak
zdrowy rozsądek i wola nawiązania kontaktu, a nie wojny, nie pozwalały
jej ot tak zabijać. Mężczyźni też jej trochę pilnowali. Najbardziej
słuchała się Krynotla, wysokiego i młodego rycerza. Chodził w kolczudze,
która nie krępowała jego ruchów. Zrobił ją sam, a teraz nadarzała
się okazja, by wypróbować dzieło. Miał nikły zielony odcień włosów.
Nie był człowiekiem. Nigdy nie poznał swojej rasy, a o rodzinie nikt
mu nigdy nie opowiedział. Jego skóra miała dziwny śniady odcień. Wychował
się wśród elfów i prawdopodobnie był jednym z tych, których matki
zostały zgwałcone przez krasnoludy. Mimo że były to przypuszczenia,
zemścił się już dawno. Kolejną
osobą w hierarchii był Gandi. Człowiek obdarzony zbyt wielką mocą.
Co prawda był najstarszy i liczył już około trzystu lat, ale i tak
wyglądał za staro jak na swój wiek. Wszelkie eksperymenty nadały mu
wygląd pokrytego bliznami dziadka, ale to tylko wzbudzało grozę w
innych. Rozwścieczony starzec miotający gromy, gdzie i kiedy tylko
zechce. Bali się go i dlatego szanowali. Nauczył ich wiele, ale nigdy
wszystkiego. Przedstawił im podstawy magii, lecz nigdy nie próbował
przy nich czarnoksięstwa. Bał się, że wtedy mógłby ich wszystkich
pozabijać. Szybko wpadał w gniew i miał u Madera zarezerwowany pojedynek.
Ostatnią dwójką traktowaną
na równi byli Nazgolad i Archi - półelfy. W ich żyłach płynęła błękitna
krew zarówno jednego jak i drugiego rodzica. Matki były elfkami z
rodziny królewskiej, a ojcowie rządzili własnym krajami. Gdy zostali
zabrani przez Madera nigdy już nie wrócili do domu. Wielu uznawało
ich za bliźniaków, jednak oni sami nie wiedzieli wiele o swoich rodzicach.
Zabrano ich zbyt wcześnie, by mogli pamiętać cokolwiek. Jedynym faktem,
jaki kojarzyli obydwoje były ciemne drzewa i ten sam ogromny pałac.
To pamiętali idealnie. Po stu latach tułaczki zawarli braterstwo krwi
i od tego czasu nazywali siebie braćmi. Gdy
tak wszyscy stali w deszczu, wydawali się groźniejsi niż byli. Ich
płaszcze szarpał wiatr, a myśli dziwny lęk przed Maderem i chęć przeżycia
przygody. Jedynie serce Avril płakało za domem i bało się nowego.
Wzięła się jednak w garść i gdy ich przywódca stanął przed nimi jako
pierwsza wyciągnęła miecz i złożyła przed jego stopami. Pozostali
zrobili to samo. Wojownik wolą umysłu wzbił je wszystkie w powietrze.
Zapłonęły przez chwilę, a potem Mader oddał broń właścicielom. Wszyscy
prócz Gandiego schowali miecze. Mag wystąpił z szeregu i rzucił rękawicę
przed nogi przywódcy. -
Nim poddam się twoim rozkazom... -
Ty już się poddałeś. - przerwał Mader - Przyszedłeś tutaj. Mimo tego,
będę walczył. Zrzucił
z siebie płaszcz i wyciągnął z pochwy jarzący się miecz. Uśmiechnął
się najpaskudniej jak mógł i odskoczył. Mag zdjął z głowy tiarę i
poprawił strój. Zrobił kilka kroków w tył i przybrał waleczną postawę.
Reszta drużyny odeszła do tyłu i usiadła pod drzewami. Pierwszy do
ataku ruszył czarodziej, któremu przysługiwał ten ruch. Doskoczył
do przeciwnika i ciął mieczem. Powietrze świsnęło, ale Medera już
tam nie było. Zaatakował od tylu, lecz jego ostrze zatrzymało się
na klindze maga. Odskoczyli od siebie i starli się wzrokiem. Szare
oczy czarodzieja nabrały mocy, lecz przy spotkaniu z żywym ogniem
znów lekko przygasły. Mader ponownie uderzył, tym razem z wyskoku,
tak by odpadając na ziemię, mógł zadać jeszcze jeden szybki cios.
Tak też zrobił. Podciął Gnadiego, lecz szybko sam padł na ziemię,
gdy z dłoni leżącego wystrzeliły iskry. Przeturlali się na boki i
stanęli na równe nogi. Nie byli zadyszani. Podbiegli do siebie i zaatakowali.
Po każdej defensywie przychodziła ofensywa i tak walczyliby bez końca,
gdyby nie pieniek, na którym poprzedniej nocy siedział Mader. Przywódca
wyłożył się teraz jak długi i czekał na uderzenie mieczem. W samą
porę podniósł swoją broń. Zablokował cios i wyskoczył w powietrze
kręcąc się niczym liść na wietrze. Klingą wytrącił czarodziejowi miecz
z rąk, a nogą odepchnął go. Mag upadł na ziemię i po chwili poczuł
zimno żelaza na szyi. Spojrzał w oczy przeciwnika i wiedział, że przegrał
z lepszym. Nie było w nich ani gniewu ani politowania. Po prostu zwykłe
spojrzenia jakie wygrany rzuca swej ofierze. Schował miecz i podał
magowi rękę. Podniósł go i pokręcił głową. -
Wiedziałeś, że przegrasz - szeptał, by inni nie usłyszeli - po co
więc to przedstawienie? -
Zasady. Czy nie tego nas uczyłeś? -
Właśnie tego oczekiwałem z twoich ust. Krzty uznania. Przyszła szybciej
niż myślałem. Bierz miecz i idziemy, bo tu trochę wieje. Wiatr
podczas walki wzmógł się, a deszcz zacinał jeszcze bardziej. Dopiero
teraz dostrzegli, że niezwykle elastyczna i silna zbroja Madera zrobiona
jest ze smoczych łusek. Nigdy nie nauczył ich jak walczyć ze smokami
i jak wykorzystać ich pancerze dla siebie. Wiedzieli czemu. Kochał
smoki i bał się, że mogą im zrobić krzywdę. Nie byli jednak pewni,
czego się mogą po nim spodziewać. Prawie go nie znali. Nauczył ich
walki i zniknął mówiąc, że jeszcze po nich wróci. Wojownik
zarzucił na siebie płaszcz i podszedł do piątki przyjaciół. Nasunął
na głowę kaptur i podał im rękę. Każdy poczuł coś zupełnie nowego,
tak jakby wyssał z nich życie. Poczuli się nagle zmęczeni. -
Już nie jesteście niezniszczalni. Teraz, gdy ktoś was zrani, ta rana
pozostanie, a odcięta głowa nie odrośnie. -
To znaczy... - To
znaczy, że za każdym razem, gdy walczyliście i ponieśliście rany one
szybo się goiły. -
To nie możliwe! -
Nazgolad, tyle razy biłeś się w gospodzie, pamiętasz? Ile razy ktoś
wybił ci zęby? -
Cztery czy pięć. -
A masz je teraz? -
Czy to znaczy... -
To znaczy, że jak ci ktoś przywali, to wylecą wszystkie i będziesz
mógł jeść tylko zupki. -
Właśnie. Do tej pory gdybyście stracili rękę następnego dnia mielibyście
ją z powrotem. Taka właśnie była właściwość smoków nim znalazły się
tutaj. Od teraz możecie się zmieniać w smoki, ale nie radzę wam tego
praktykować. Pochłania tak strasznie dużo energii, że nie dożylibyście
kolacji. - To będzie
kolacja? - Gdyby
nie wasz arcywielki mag, już dawno mielibyśmy ją za sobą.
Ruszyli przez las. Ścieżka
była na tyle szeroka, by mogli iść jeden obok drugiego. Pięciu najlepszych
wojowników świata i smok. Lecz nikt prócz niego o tym nie wiedział.
Byli przekonani, że służył w jakimś zakonie, a oni byli jego wychowankami.
Ich serca radowały się, gdy tak szli ku nowej przygodzie. Pragnęli
na zawsze pozostać w pamięci wielu ludzi jako najlepsi z najlepszych.
Prawda jednak miała okazać się dla nich bardziej brutalna. Lecz, póki
co mieli się czym cieszyć. |
|
|
|