Opowiadanie


W południe na rynku

Yizgir szedł powoli, kulejąc jak zwykle. Odciski na stopach dawały o sobie znać przy każdym kroku. Jedynym okiem jakie miał bacznie rozglądał się na wszystkie strony. Zostawiał za sobą ślad - łupiny słonecznika, który łuskał kilkoma zębami jakie mu pozostały. Coś strzeliło mu w nodze. Zatrzymał się. Poczekał aż ból rozejdzie się po kościach i ruszył dalej. Co chwilę niechlujne kosmyki zmierzwionych włosów opadały mu na czoło zasłaniając widok. Odgarniał je za każdym razem wychudłą dłonią. Był wrakiem krasnoluda. Nie miał nic oprócz łachmanów na sobie i garści słonecznika.
Kiedyś miał wszystko - sławę, pieniądze, żonę, dzieci. Teraz nic mu nie pozostało. Był wrakiem. Żebrakiem pałętającym się bez celu po uliczkach Zertien. Szedł wśród padającego deszczu. Błotnista droga nie ułatwiała wędrówki. Nagle wśród ulewy, w rynsztoku zauważył mieszek. Prawdopodobnie sakiewkę. Jak na kulawego dotarł do niej bardzo szybko. Otworzył ją i wysypał zawartość na otwartą dłoń. Niestety, było w niej tylko osiem miedziaków. Od razu wiedział co zrobić z taką ilością forsy.
Do karczmy dotarł bez problemu. Podszedł do starego Redeta i powiedział ochrypłym głosem:
- Piwa za wszystko! Karczmarz nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko pobłażliwie. Znał Yizgira dobrze. Żal mu było krasnoluda, lecz nie umiał mu pomóc. Nie miał pojęcia jak. Jedyne co mógł zrobić, to podać cztery kufle taniego piwa. Wiedział dobrze, że żebrak nie będzie chciał droższego. Chodziło mu tylko o to, by spić się do nieprzytomności.
Yizgir znów chciał "zapomnieć". Chociaż piwo smakiem niewiele różniło się od moczu, wypił wszystko. Głowa szybko opadła mu na blat stołu. Zasnął jak dziecko.
Obudził go ból głowy. Miał kaca. Tępym wzrokiem zlustrował całą salę. Karczmarz czyścił drewniane kufle. Za jednym ze stolików siedział jakiś elf, był jedynym gościem w karczmie. Yizgir spojrzał na swe kościste dłonie, później na zmierzwioną, niosącą ślady błota brodę koloru słomy, gdzieniegdzie błyskały pasemka siwych włosów. Gdy pomyślał, że dawniej brodę miał splecioną w imponujące warkocze, a dłonie potrafiły utrzymać niejeden wielki topór, to chciało mu się płakać. Znów poczuł potrzebę podzielenia się z kimś swoją niedolš. Z trudem dotarł do stolika, za którym siedział młody elf.
- Można się przysiąść? - zapytał Yizgir.
- Oczywiście. - odpowiedział chłopak podsuwając mu stołek.
Miał długie, czarne włosy zwišzane w kok. Pod jasnozieloną skórą odznaczały się żelazne mięśnie. Błękitne oczy z uwagą obserwowały żebraka. Ozdobny płaszcz, nienagannie utrzymane szaty i herbowy sygnet na palcu świadczyły o wysokim urodzeniu. Na plecach zawieszony miał łuk i kołczan pełen strzał.
- I pomyśleć, że kiedyś wyglądałem nie gorzej niż ty. - zaczął krasnolud.
- Jak to? Nie rozumiem. - zaciekawił się młodzieniec.
- Wiem. Trudno w to uwierzyć. Ale kiedyś nie byłem takim dziadem. Byłem sławnym wojownikiem, Yizgirem Żelazna Pięść. - przerwał, jakby się zastanawiając.
- Niech pan mówi dalej. - ponaglił go elf.
- Zabiłem niejednego potwora. Podróżowałem w poszukiwaniu przygód. Ale jak wiadomo, w końcu przychodzi kiedyś taki moment, że chcesz się ustatkować. Miałem żonę, dzieci i dom, wielki wspaniały dom. Niestety, gdy zajmujesz się tym czym ja, to nigdy nie zaznasz spokoju. Gdy jesteś sławny, to masz moc przyjaciół, ale także moc wrogów. Kiedyś pod moją nieobecność na mą posiadłość napadła jakaś banda. Do dziś nie mam pojęcia kto to był.
Wymordowali mi całą rodzinę wraz ze służbą. Rozkradli wszystko co miałem, a na koniec podpalili resztę jaka pozostała. - głos mu się załamał, po policzkach spływały dwie wielkie łzy, przypominające perły.
Chłopak siedział zamyślony wpatrując się w jeden punkt. Wzruszyło go cudze nieszczęście. Nie odważył się nic mówić. Czekał cierpliwie. Krasnolud milczał jeszcze przez chwilę. W końcu przemówił:
- Potem nie widziałem już sensu życia. Nadal byłem sławny, ale nie miałem nic. Przyjaciele odwrócili się ode mnie. Pogrążyłem się w rozpaczy. Co raz częściej zaglądałem do kufla. W końcu stałem się tym, czym jestem teraz. Żebrakiem, włóczęgą i pijakiem. Jednym słowem niczym...
Elf wstał, położył na stole monetę i powiedział:
- Niech pan już nie pije i nie użala nad sobą. Radziłbym zajšć się czymś pożytecznym. - gdy skończył podziękował karczmarzowi za gościnę i skierował kroki ku drzwiom.
Żebrak wybałuszył oczy, szczęka mu opadła - na stole leżała złota moneta. Krasnoluda zatkało. Po dłuższej chwili wydukał:
- Dziękuję.
Ale mówił tylko do zamykających się drzwi. Włóczęga podniósł monetę i podszedł do karczmarza.
- Piwa! - zażądał.
- Nie! - usłyszał stanowczą odpowiedź przyjaciela.
- Słyszałeś co mówił ten młodzieniec, masz przestać się upijać. Lepiej przygotuję ci kąpiel i posiłek. A później pójdziemy ci kupić jakieś ubranie, bo wyglądasz okropnie.
Yizgir chciał protestować. Wydawało mu się, że stracił ostatniego przyjaciela. Lecz po chwili dotarła do niego myśl, że stary Redet rzeczywiście chce mu pomóc.
Po obfitym posiłku i porządnej kąpieli wraz z karczmarzem wyszedł na miasto. Był ranek. Szli wąskimi uliczkami. Gdzieniegdzie pojawiali się pierwsi mieszkańcy. W większości były to krasnoludy, ale także widać było ludzi, elfy, gobliny i trolle. Niedaleko rynku natrafili na zakład krawiecki. Właścicielem był gruby goblin o ciemnozielonej skórze. Na widok odzienia jakie nosił Yizgir skrzywił się i powiedział:
- Najwyższa pora. Czym mogę służyć?
- Potrzebuję nowych butów, tuniki, spodni i płaszcza. - powiedział żebrak wyciągając kilka srebrników.
Krawiec po kilku chwilach przyniósł wysokie buty z czarnej skóry, wełniane spodnie koloru miedzi, szarą tunikę i brązowy płaszcz z kapturem.
- Za wszystko należy się osiem sztuk srebra.
Yizgir zapłacił. Przebrał się w nowy strój, a stary zostawił w pierwszym lepszym zaułku.
- Poczekaj tu chwilę. - powiedział Redet i wszedł do sklepu. Po chwili wrócił z kościanym grzebieniem w ręce.
- To prezent dla ciebie. Myślę, że ci się przyda.
- Dzięki. - żebrak spojrzał na swą zaniedbaną brodę.
Rzeczywiście, przyda mi się.
Gdy wrócili do karczmy Redet zwrócił się do przyjaciela:
- Tu masz klucz do swojego pokoju.
- Ale...
- Żadnego ale! Jutro o świcie zaczynasz pracę. Będziesz zarabiał na pokój, jedzenie, no i oczywiście dostaniesz trochę pieniędzy na inne potrzeby. Nareszcie wiem jak ci pomóc. Teraz już się nie wykręcisz. Zostałeś zatrudniony. Zaraz przyniosę ci obiad. Usiądź! - wskazał stolik i krzesło. A i jeszcze jedno, przestajesz pić alkohol.
Yizgir posłusznie usiadł i czekał. Zastanawiał się czy to, co się teraz wydarzyło da mu szansę poprawy życia i własnego wizerunku. Miał cichąv nadzieję, że tak.
Mijały dni, tygodnie. Yizgir ciężko pracował, lecz czuł się o wiele lepiej. Nadeszła zima a on miał ciepły pokój, posiłki, pracę i przyjaciela.
Pewnego wieczora, gdy jadł kolację usłyszał rozmowę dwóch osób:
- Ty, wiesz co się stało? - mówił tłusty człowieczek o świńskich oczkach. Ponoć syn Ereda, kowala, jak mu tam było? Tejkin. Tak. Tejkin znalazł za miastem odciśnięty w śniegu ślad.
- No i co z tego? - spytał zdziwiony krasnolud o poznaczonej bliznami twarzy i czarnej, rozwidlonej brodzie.
- Jak to co? To był odcisk jakiejś łapy, większy od tego stołu. A pazury to były długości miecza.
- A tam. Pijany pewnie był. Nie wierzę.
- Podobno coś porywa i zabija podróżnych na traktach. - do rozmowy przyłączył się jakiś goblin.
- Drugi nawiedzony. Bajanie starych bab. Pewnikiem jacyś zbóje - często zimą szukają łatwego łupu. Albo wygłodzone wilki. Też mi coś. - czarnobrody wzruszył ramionami.
- Mówię ci. W tym coś jest. To musi być jakiś potwór. - upierał się tłuścioch.

Następnego dnia karczma pękała w szwach, w całym Zertien nie mówiło się o niczym innym, wszyscy powtarzali w kółko - smok. Pod miastem, w pobliskim lesie zagnieździł się biały smok. Mieszkańcy przestali wychodzić z domów. W okolicy zapanował strach i trwoga. Po dwóch dniach po ulicach zaczął jeździć herold, który głosił następującą wieść:
- Szanowny Baron Memisson Tetrion, ogłasza, że każdy kto chce zabić smoka a tym samym ocalić miasto, ma się stawić jutro w południe na rynku. Za zabicie smoka wyznaczona zostaje nagroda wysokości stu sztuk złota!
Następnego dnia na rynku stawiło się czternastu ochotników, którzy wieczorem wyruszyli w kierunku siedziby smoka. Nikt z nich nie wrócił. Po tygodniu ogłoszenie powtórzyło się. Tym razem znalazło się sześciu śmiałków. Minęło kilkanaście dni, żaden z wojowników nie powrócił.
Kolejny dzień herold jeździł po pustych ulicach miasta. W końcu zmęczony zatrzymał się w karczmie "Biały Kruk". Redet podał urzędnikowi kubek wina. Yizgir zamiatał opustoszałą karczmę. Wyglądał całkiem nieźle. Trochę przytył. Brodę miał wyczesaną i powiązaną w warkocze. Praca dobrze mu służyła. A odkąd skończył z pijaństwem cera nabrała naturalnych barw.
- Miasto jest stracone. - mówił herold. Jeśli do jutra nikt nie stawi się na placu, to wątpię, czy stawi się ktokolwiek!
Yizgir nie umiał spać. Znów przypomniał mu się jak to kiedyś był wielkim wojownikiem. Ale nawet wtedy nie byłby w stanie w pojedynkę pokonać smoka.
Było południe. Padał śnieg. Na pokrytym białym puchem rynku stała opatulona w płaszcz postać. Po chwili do postaci podszedł strażnik uzbrojony w włócznię, z hełmem na głowie i skórzaną zbroją na piersi.
- Czego? - rzucił bezceremonialnie.
- Zgłosiłem się na ochotnika. Chcę zabić smoka. Coś nie tak? - spytał Yizgir widząc smutny uśmiech na twarzy krasnoluda.
- Nie, nic. Chodź za mną.
Zaprowadził go przed oblicze namiestnika miasta. Baron Memisson był starym, grubym krasnoludem o białych jak śnieg włosach, podkrążonych oczach i długiej, sięgającej prawie podłogi brodzie. Siedział rozparty na wielkim, ozdobnym fotelu. Miał smutną twarz, niemal zrozpaczoną.
- A więc tylko jeden. Czego potrzebujesz by zabić smoka?
- Ciepłego płaszcza, tarczy, dwóch toporków i miecza.
- Tylko tyle?
- Tak. Wyruszę za trzy dni. Potrzebuję trochę czasu.
- Dobrze. Wiedz, że życzę ci powodzenia.
- Dziękuję. - powiedział Yizgir i skłonił się lekko.
Zbrojmistrz zaprowadził go do zbrojowni, skąd mógł sobie wybrać uzbrojenie. Po chwili przyniesiono mu płaszcz podbity wilczym futrem.
Wrócił do "Białego Kruka". Gdy Redet zobaczył uzbrojonego mężczyznę wchodzącego do karczmy wystraszył się. Lecz po chwili zorientował się, że to tylko Yizgir.
- Po co ci broń? - zwrócił się do przyjaciela.
- Wróciłem do starego fachu. Mam zamiar zabić smoka.
Karczmarz zbladł. Minęła minuta zanim wyjąkał:
- S-s-smo-kka.
- Tak.

Mijały godziny. Yizgir niemal nieustannie ćwiczył. Przypominał sobie stare sztuczki. Trenował walkę toporem i mieczem. Rąbał drewno, by nabrać sił. Ćwiczył biegi. Odpoczywał tylko wtedy, gdy mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa.
Świtało. Yizgir był już gotowy do drogi.
- Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Przecież to samobójstwo! - Redet próbował go powstrzymać.
- To już postanowione. Szczerze mówiąc miałem nadzieję, że zanim wyruszę znajdą się jeszcze jacyś śmiałkowie. No cóż, przeliczyłem się. Ale nie licz, że mnie od tego odwiedziesz.
- W takim razie wiedz, że zawsze byłeś mi bliski. Jesteś moim przyjacielem. - z oczu karczmarza popłynęły łzy skapujące na siwą brodę. Będę się za ciebie modlił do wszystkich bogów.
- Dzięki. Muszę iść. - to mówiąc wyszedł z karczmy i skierował swe kroki ku bramie miasta.
Miał jeszcze nadzieję, że ktoś go zatrzyma lub zechce się przyłączyć, lecz nic takiego nie nastąpiło.
Redet usiadł w fotelu przy kominku i ukrył twarz w dłoniach - nie mógł sobie darować, że jest takim tchórzem. Zostawił swojego przyjaciela. Dlaczego nie poszedł z nim? Znów zaczął płakać. Nie przejmował się tym. Tych łez nikt nie widział.
Śniegu napadało już po kolana. I ciągle padał pokrywając wszystko jakby olbrzymią pierzyną. W lesie panowała martwa cisza. Yizgir przy każdym kroku słyszał skrzypiący śnieg pod stopami. Każdy oddech wydawał mu się niezmiernie głośny. Powoli podążał naprzód. Będąc kulawym nie mógł maszerować z normalną prędkością, a tym bardziej w takiej ilości śniegu. W okolicy było coraz więcej połamanych drzew. Niektóre z nich pokryte były lodem. Z rzadka zaczęły pojawiać się olbrzymie odciski stóp. Po tych śladach Yizgir trafił w pobliże wielkiej jaskini. Nagle zamarł w bezruchu. Przed sobą ujrzał wilka. Zwierz podchodził do niego powoli. Krasnolud nie wiedział co robić. Jakaś niewidzialna siła zatrzymała go w pozycji w jakiej był. Wilk podszedł całkiem blisko. Zaczął się łasić do zdezorientowanego krasnoluda. Ten pogłaskał go. Zwierzę w zamian polizało mu dłonie.
- Hmm. Lepszy taki towarzysz niż wcale. - powiedział do siebie Yizgir.
Przywiązał tarczę do ramienia, chwycił topór w dłoń i skierował swe kroki do wylotu jaskini. Wilk podążał za nim.

Korytarz był ciemny i chłodny. Gdy jedyne oko przyzwyczaiło się do ciemności wojownik ruszył naprzód. Wilk niczym pies wiernie szedł przy nodze. Yizgir szedł prawie po omacku. Nie pomyślał o tym, by wziąć ze sobą pochodnię. W tym momencie potknął się o coś i omal nie upadł. Za pomocą dotyku sprawdził co to było. Znalazł jakiś worek, w środku którego znajdowała się lina, sztylet i latarnia z oliwą. Krasnolud wyciągnął krzesiwo i hubkę z sakiewki. Po kilku chwilach zapalił latarnię. W jej słabym świetle zobaczył okropny widok, rozszarpane zwłoki jakiegoś krasnoluda. Zbroja trupa pokryta była grubą warstwą lodu. Wyglądał to na robotę smoka. Wojownik ruszył dalej. Coś było nie tak. Zatrzymał się i spojrzał za siebie. Wilk stał w jakimś miejscu jakby na coś czekał. Krasnolud wrócił się. Dopiero teraz zauważył odnogę korytarza. Musiał ją przypadkiem minąć.
Tunel był wąski, lecz można było iść w nim bez większych problemów. Wilk zniknął w głębi ciemnego korytarza. Wojownik podążał za nim. W końcu dotarł do wielkiej groty, której podłoże świeciło mdłym blaskiem. Po środku leżał wielki smok o białych łuskach. Z głowy sterczały mu dwa długie rogi. Pazury nie miały długości mieczy, aczkolwiek wyglądały groźnie. Yizgir gnany nagłym impulsem wściekłości pobiegł w kierunku smoka. Smok uniósł powieki. Jego błękitne ślepia spojrzały na pędzącego wojownika. Yizgir był dostatecznie blisko. Zamachnął się toporem, trafił w łapę i o mało co ramię nie wyskoczyło mu ze stawu. Topór wbił się między dwie łuski. Stylisko złamało się czyniąc broń bezużyteczną. Krasnolud wyrwał zza pasa drugi topór.
Smok uniósł się na przednich łapach. Wciągnął powietrze w nozdrza i zionął. Yizgir w ostatniej chwili zdążył osłonić się tarczą. To uratowało mu życie. Tarcza rozprysła się na miliony kryształków lodu. Wojownik cały pokryty był szronem. Uskoczył na bok. Potwór znów zionął - nie trafił. Krasnolud zaczął biec. W pewnej chwili coś strzeliło mu w nodze. Nie mógł czekać, aż ból rozejdzie mu się po kościach. Biegł dalej. Kątem oka zauważył, że wilk rzucił się na gada i zdołał odwrócić jego uwagę. Yizgir wykorzystał tę sytuację. Wskoczył na grzbiet smoka i z trudem chwycił się kostnego płatu. Nadludzkim wysiłkiem zaczął wspinać się w kierunku głowy. Gdy zobaczył jak potwór rozdziera wilka pazurami poczuł ukłucie w okolicy serca. Tym bardziej chciał go zabić. Był już niedaleko szyi, gdy smok zorientował się, że ktoś się po nim wspina. Wielki ogon próbował zmieść go z grzbietu. Upadek oznaczałby niechybną śmierć. Gad spróbował innego sposobu. Zaczął swą łapą szukać intruza. Niestety trafił. Olbrzymi pazur rozdarł bok krasnoluda, lecz nie zdołał go zrzucić. Wojownik mimo obficie krwawiącej rany piął się dalej. W końcu dostał się na gadzi łeb. Smok zaczął trząść głową, ale Yizgirowi udało się utrzymać swą pozycję. Zdobytą wcześniej liną obwiązał wokół smoczego rogu, a następnie wokół swego pasa. Powoli niczym góral zaczął opuszczać się po linie w kierunku oka potwora. Gad wiedział co się święci, próbował za wszelką cenę zrzucić krasnoluda. Yizgir kopnął w gałkę oczną potwora. Zaraz po tym ciął w nią toporem. Smok wydał przeraźliwy pomruk. Z oczodołu zaczęła mu wypływać jakaś żółta, galaretowata substancja. Gad zaryczał, aż zagrzmiało w całej jaskini. Krasnolud wiedział, że to nie koniec. Ciął jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Następnie wyszarpał miecz z pochwy i wbił go do oczodołu po samą rękojeść. Ostrze dotarło do mózgu. Potworem wstrząsnął dreszcz, za nim kolejny, jeszcze silniejszy. Znów ryknął. Ział lodem na wszystkie strony. Smok umierał. Jego agonia trwała dość długo. W końcu padł.
Yizgir dyszał ciężko. Rana krwawiła. Owinął ją sobie rękawem oderwanym od koszuli.
- Udało mi się. Zabiłem go! - pomyślał, uśmiech zagościł mu na twarzy.
Był zbyt słaby, by odciąć głowę smokowi. Ale potrzebował dowodu, że go pokonał. Postanowił obciąć mu język i odrąbać jeden z zębów. Jak pomyślał tak zrobił. Gdy skończył, skierował kroki do domu, do miasta, do "Białego Kruka".

Stanął w drzwiach karczmy. Dyszał ciężko. Uśmiechnął się do Redeta, który miał minę jakby zobaczył ducha.
- Yizgir?
- Wróciłem. - trzymając się za ranny bok powoli wszedł do środka i usiadł za stolikiem.
- I co? - zapytał przyjaciel.
Wojownik położył na stole smoczy język i kieł. Uśmiechnął się tylko. Redet wybiegł z karczmy. Zaczął krzyczeć na cały głos:
- Smok nie żyje! Yizgir go zabił! Smok zabity!
Przez chwilę odpowiadała mu głucha cisza. Z wolna okiennice zaczęły się uchylać. Ciekawi mieszczanie zaczęli wyglądać przez okna i wylegać na ulice. Wiadomość rozbiegła się lotem błyskawicy. Każdy chciał ujrzeć bohatera. Yizgira - wojownika.
"Biały Kruk" był oblegany. Nagle przez gwar, krzyki, wiwaty i pochwały przedarł się odgłos trąb. Tłum zaczął się rozstępować. Do karczmy wszedł baron. Wielmoża zwrócił się do Yizgira:
- Nie wierzyłem. Słuchajcie wszyscy! - odwrócił się do ludu. Oto jest największy wojownik w historii Zertien. Uratował nas przed niechybną zagładą. Działał samojeden. Ale zwyciężył. Istotnie godny jest miana bohatera. Jak cię zwą? - spytał.
- Yizgir. Żelazna Pięść. - dodał po chwili namysłu.
- A więc Yizgirze Żelazna Pięść, zabójco lodowego smoka w imieniu moim i wszystkich mieszkańców miasta składam ci serdeczne podziękowanie za zgładzenie smoka. Na twoje ręce kładę mieszek z setką złociszy i mianuję cię dowódcą Straży Miejskiej, która od teraz będzie pilnować porządku w mieście i okolicach.
Yizgir był blady po twarzy, doskwierał mu ból rany oraz ogólne zmęczenie, ale był szczęśliwy. Podano mu kubek wina. Wypił je jako toast na cześć ocalenia miasta i jego mieszkańców. Następnie zawołano lekarza by opatrzył mu rany i miał nad nim pieczę.
Gdy krew w ranie zapachniała winem Yizgir wiedział, że to niedobry znak, ale starał się o tym nie myśleć.
Zmarł dwa dni później. Z uśmiechem na ustach. Już nie jako żebrak, lecz jako wojownik, bohater.
Na rynku w Zertien stoi pomnik ze spiżu. Przedstawia jednookiego krasnoluda z toporem w ręku. U stóp posągu leży kamienna głowa smoka. Na piedestale widnieje następujący napis:
Yizgir Żelazna Pięść, zabójca lodowego smoka, największy wojownik w historii Zertien, pierwszy dowódca Straży Miejskiej.

Sławomir Karnuszewicz
Autorem zamieszczonych tu ilustracji jest Damian Jureczko
Wszelkie prawa zastrzeżone. UWAGA! Tekst ten nie może być kopiowany w całości, ani w częściach w żadnej formie graficznej, elektronicznej, mechanicznej, łącznie z fotografowaniem, powielaniem, kopiowaniem, skanowaniem, odbijaniem, rejestrowaniem na taśmy audio- i wideofoniczne - bez uzyskania pisemnej zgody autora. Wszelkie postacie, imiona, nazwy własne i dialogi są chronione przez prawo. Używanie ich w jakimkolwiek kontekście bez wcześniejszej pisemnej zgody autora jest zabronione.
Wyjątek mogą stanowić cele informacyjne.

Opowiadanie opublikowano dzieki uprzejmości serwisy Fantastyczne Strony