Opowiadanie

Notka biograficzna

Wit Szostak - pseudonim krakowskiego autora (urodzony w 1976 roku). Ukończył studia filozoficzne, a teraz pracuje jako asystent na jednej z krakowskich uczelni. Debiutował opowiadaniem Kłopoty z błaznem (Nowa Fantastyka, 9/1999). Po nim przyszły Pierwsza taka drużyna (NF, 2/2000) i Sny guślarza (NF, 12/2000). Pierwsze z opowiadań było nominowane do nagród; Srebrny Glob i Sfinks.
Wit Szostak otrzymał nagrodę za debiut, przyznaną podczas Festiwalu Fantastyki w Nidzicy i to ex aequo z Anną Brzezińską.
Autor został również uhonorowany nagrodą Śląkwy 03, którą przyznaje Śląski Klub Fantastyki, w kategorii Twórca Roku 2003.
Z czasem do trzech wymienionych opowiadań dopisał jeszcze kilkanaście i zebrał razem w zbiorze "Ględźby Ropucha".
Zobacz też notkę o autorze na stronie Wydawnictwa RUNA.
Pierwsza taka drużyna

I potem dziesiątki pieśni i sag sławiło czyny ich i bohaterstwo, z jakim zabili smoka Serapa.
A zaczynało się tak. Z południowych krain, widać znużony słońcem i soczystą winoroślą, przywędrował do Międzygórza smok. Szedł przez sioła i miasta, co jakiś czas czernił swym płomiennym oddechem szopy i mosty. Szedł nie niepokojony przez nikogo, gdyż Mędzygórzanie nie wiedzieli, jak powstrzymać jego niszczycielski marsz. Szedł, wyprzedzany przez rozstajne opowieści i oberżyste gawędy. Pojawiał się jak zaraza, zapowiadany ponurymi przepowiedniami kupców i wagabundów. Wreszcie dotarł do północnych krain Międzygórza. Łukiem ominął miasto Aspis i ruszył ku Górom Żmijowym.
Wtedy to władca Aspis, na którego dziedziny wkroczył groźny gad, rozesłał heroldów po królestwie, by zebrali drużynę, co zabije poczwarę. Ludność bała się wychodzić z chat, trakty pustoszały, wymiecione obrastającymi w legendę opowieściami. Do stolicy zaś przybywali śmiałkowie, którzy sądzili, że ich siła i męstwo pomoże królowi zgładzić smoka. Dodać należy, iż Serap był pierwszym smokiem, jaki zapuścił się do Międzygórza. Nie było więc tam żadnych smokobójców ani pogromców, których doświadczenie mogłoby wesprzeć walkę z gadem.
Wreszcie Wielki Łowczy, przejęty swym zadaniem, wybrał spośród śmiałków pierwszą taką drużynę, która ruszyła na Północne Bagniska, gdzie ponoć miał zapaść znużony gad.
Było w drużynie tej czterech mężczyzn, których Wielki Łowczy uznał za godnych i zdolnych do wypełnienia tego baśniowego celu. Był Kurkuma, najstarszy wiekiem, krzepki Południowiec, co twierdził, że zna się na smokach, a Serapa tropi aż od Bogertii. Był też milczący i szczupły Wrzosiec z Lacerty, postać tajemnicza i swą tajemnicę celebrująca, o kilka lat od Kurkumy młodszy. Był też szlachetny Kaleb, rycerz aspiski i arystokrata, którego czyny wojenne odstraszały rywali na turniejach. I był najmłodszy, młodzieniec Oczar, zaprawiony wojak, który mimo dwudziestu wiosen z niejednego pieca chleb jadał i niejedną blizną mógł się poszczycić.
I ruszyła pierwsza taka drużyna, by dać początek pięknej legendzie, obrosłej w pieśni i ballady, by zabić smoka Serapa i dać znakomity przykład na następne dziesięciolecia, kiedy to wielkie smoki miały częściej po Miedzygórzu wędrować.
Śmiałkowie ruszyli na północny zachód. Z początku rozmawiali niewiele, mierząc się nieufnymi spojrzeniami. Wrzosiec milczał ironicznie, ćmiąc fajkę na gnomską modłę, co jednak nie dziwiło nikogo, gdyż w Aspis, leżącym opodal Baraghonu, często spotykało się tych niskich i kudłatych kowali, którzy paląc wykwintne tytonie zachwalali swoje wyroby. Kaleb zachowywał wyniosły dystans, z godnością wodząc spojrzeniem swego posągowego oblicza po kompanach. Kurkuma, obcy i nieswój, trzymał się na uboczu, zaś młodzik Oczar bał się bez powodu indagować starszych i bardziej doświadczonych towarzyszy.
Mijali wioski i małe miasteczka, goszczeni przez wdzięczny na wyrost lud kaszą ze skwarkami, piwem i głogowym winem, które Kurkuma pijał jedynie z grzeczności, z każdym łykiem wspominając rodzime, rubinowe trunki. Przestraszone spojrzenia wieśniaków wskazywały im drogę, nieuchronnie prowadzącą na Północne Bagniska, kraj pełen żywiołowego zabobonu i wysycony magiczną zawiesiną błot. Jedynie Oczar, pochodzący z pobliskich trzęsawiskom regionów, oswojony był z baśniową ornamentacją tamtejszych podań. Przekroczyli Agamurę, mozolnie tropiąc smoka, znaczącego swoją ścieżkę wypalonymi młynami, gospodami i zagajnikami. Wreszcie, brnąc w pełnym zwilgotniałej od jesieni woni spalenizny powietrzu, dotarli do Białej Wody, wodospadów, które zlewały się na równię z trzęsawisk, tworząc rozszemraną i skoczną Agamurę.
Obozowali pod rozhukaną wodą, przekrzykując się nawzajem i perląc się od mokrego pyłu, unoszącego się wokół wodospadów. Wrzosiec wygrzebał z kieszeni jabłko, które zerwał w ostatnim z mijanych sadów. Oberżnął nożem łańcuszek skórki i schował ją do pękatego kapciucha. W kociołku bulgotała grzybowa, gęsta i zawiesista, tak że drewniana łyżka stała w niej na sztorc. I wtedy chyba, w obliczu coraz bliższego niebezpieczeństwa rozmawiali po raz pierwszy.
Kaleb wyznał, że nie może zdradzić swego prawdziwego imienia ani rodu, gdyż w kwestii tej wiążą go święte śluby rycerskie, które pętają mu język aż do czasu zabicia smoka. Oczar wspominał czasy wojny, kiedy walczył jeszcze pod starym królem, który bohatersko poległ w bitwie rok wcześniej. Zaś Wrzosiec opowiadał o wyprawie przeciw smoku Yanilsamie, który zaległ w górach na północ od Dorkhaboru. Brał w niej udział, widział smoczą siedzibę i śmierć zadźganego kopiami gada. Widział zmiażdżonych uderzeniami ogona śmiałków i wraz z ocalałymi liczył złote monety, na który spoczywał martwy gad. Wszystkich dreszcz przeszedł, gdyż grozą powiało z opowieści Wrzośca, choć może to jesienna, chłodna noc zmroziła ich ciała. Zaś mąż z Lacerty wyjął z juków kasetę z szachami i zapraszającym spojrzeniem powiódł po towarzyszach. Kaleb, jako jedyny, znał szachowe prawidła, toteż we dwóch zapadli w długą grę, nie patrząc na pozostałych. Były to czasy, kiedy aspiska szlachta przejęła zwyczaj gry w szachy od gnomów z Baraghonu i nikt spośród rycerstwa i arystokracji nie mógł się nawet przyznać, że nieznana mu jest ta królewska, rzekomo dana od bogów, gra. Kaleb uchodził w swoim domu za niepokonanego, i owego wieczoru, przegrywając co chwila z tajemniczym rywalem, nie wiedział już, czy sam jest naprawdę dobry, czy też druhowie z Aspis pozwalają mu wygrywać, wiedzeni rozsądkiem i szacunkiem.
Ranek zastał ich niewyspanych, lecz rześko ruszyli w dalszą drogę, gdyż zadanie, które się przed nimi piętrzyło, nie pozwalało na choć jeden dzień zwłoki. Nadto w stolicy czekała nich nagroda, w razie rzetelnego wywiązania się z misji. I niektórzy spośród nich głównie dla niej ruszyli na Północne Bagniska. Takie motywy podawał w rozmowach Oczar, jak również Kurkuma, co tropił smoka aż od Bogertii.
Cały ranek wspinali się, klucząc pomiędzy kaskadami, by wznieść się na poziom trzęsawisk. Wreszcie, ubłoceni i dyszący potem stanęli ponad Białą Wodą. Ostatni raz spojrzeli na wyczekujące ich sukcesu wioski i ruszyli w głąb moczarów.
Późnym popołudniem dotarli do monastyru Burej Kongregacji, ostatniej znanej aspiskim kartografom ludzkiej sadybie. Dalej miały być tylko opustoszałe i rozbulgotane trzęsawiska. Mimo to wiedzieli wszyscy, że poza monastyrem znajdują się w tej krainie ludzkie osady, pojedyncze chaty i ziemianki, a całe bagniska pełne są wiedźm, banitów i wszelakich dzikich stworzeń, których wygląd i obyczaje przerastają wyobraźnię autorów bestiariuszy.
Monastyr wznosił się na wzgórzu, otoczony palisadą ze zbrunatniałych bali. Bezimienny mnich otworzył skrzypiące wierzeje i znaleźli się na przestronnym podwórcu. Po prawej ręce stała podłużna kaplica, po lewej mieszkania mnichów, zaś dziedziniec zamykał budynek gospodarczy, mieszczący również refektarz. Po błotnistym placu przechadzali się odziani w grube, bure habity mnisi, zakrywając twarze rozłożystymi kapturami, spod których wyżółcały się splugawione jedzeniem brody. Mnisi podjęli przybyszów kaszanką i warzonym przez siebie piwem oraz udzielili informacji na temat smoka, który trzy dni wcześniej minął ich monastyr.
Bura Kongregacja powstała na przekór całemu ruchowi monastycznemu. Podczas gdy w owych czasach większość mnichów Międzygórza było ludźmi światłymi, obytymi z nauką i mądrością, wspólnoty Burych cechowało prostactwo, smród i niechęć do ksiąg. Nie po to wszak wstępowali w klasztorne mury, by pod osłoną religii rozkoszować się najwznioślejszymi przyjemnościami, jakie dane są człowiekowi. Nawet kontemplacja bóstwa, na której trawili czas eremici i wszelcy pustelnicy, była im obca, gdyż ta również niosła radość i ukojenie. A asceza Burej Kongregacji była absolutna i całkowita. Nawet piwo warzyli kwaśne i niesmaczne, by nie czerpać z niego żadnej przyjemności.
Wrzosiec zauważył wtulonego w kąt dziedzińca mnicha, pieczołowicie rozcierającego coś w poczerniałym moździerzu. Ten okazał się być zielarzem, który z roślinnego dobrodziejstwa bagna sporządzał lecznicze mikstury. Pieniądze z ich sprzedaży zasilały skromną klasztorną kasę, gdyż piwa nikt nie chciał kupować. Mnich, podobnie jak jego współbracia, był bezimienny, jako że wyrzeczenie się własnego imienia było pierwszym krokiem na drodze zerwania swych więzów ze światem. Wspólnota zatraconych tożsamości nie tolerowała jakiegokolwiek indywidualizmu. Zielarz miał jedyną w monastyrze księgę, w której opisane były zasuszone bagienne rośliny. Wskazał Wrzoścowi te, które rosną na suchszych terenach. Po nich drużyna miała kierować się w głąb moczarów, unikając przy tym zatopienia. Dalsza wędrówka była bardzo niebezpieczna, jako że zdradzieckie bagniska niechętnie przepuszczały obcych, wciągając ich w popielate kipiele. Toteż Wrzosiec w milczeniu rejestrował w pamięci kształty liści, łodyg, kolory jagód. Trawiaste drogowskazy blado uśmiechały się posępną suchością. Zielarz nie uśmiechał się w ogóle.
Wrzosiec słyszał w Lacercie o dziwnych duchach z bagien. Słyszał o oparach, które odurzają wędrowców, usypiając ich, bądź wybudzając ze snu. Słyszał też o dziwnych wizjach, których opisy znajdują się w dziennikach podróżników. Wizje te, wywołane bagiennym powietrzem, będącym mieszaniną legend i trujących ziół, wizje te pełne były złudzeń, pozorów i iluzji.
Po wieczerzy drużyna udała się z mnichami na modlitwy. Jedynym wyrazem surowej liturgii był prosty, monodyczny i monotonny chorał, odurzający nie gorzej, niż bagienne zioła. W swych pieśniach członkowie Burej Kongregacji wyśpiewywali chropawymi głosami istotę swej wiary, poświęcenia i ascezy. Kurkuma z zadziwieniem stwierdził, że brudnym mnichom daleko jest do celebracji i delektowania się własnym ubóstwem, co powszechne było w owych czasach pośród pustelników Południa, dumnych ze swych praktyk i niezłomności ducha. Chorał ten obnażał ich własne słabości, nie było w nim śladu ascetycznej pychy. Oczar słuchał zafascynowany prostotą tej muzyki. Śpiew przypominał mu o żywym cały czas celu, który opromieniał zasadność jego udziału w wyprawie. Koło północy wymknęli się do swoich legowisk. Zasypiali kołysani godzącym w niebo śpiewem. Kaleb zaś z Wrzoścem grali w szachy, jakby odurzeni podtrzymującymi wieczną żywotność bagnami. Mnisi zaś śpiewali całą noc, po czym udali się na posiłek i rozeszli do swych prac. I tak było w monastyrze Burej kongregacji codziennie, gdyż bagna i przykazania ascezy wymogły na ponurych braciach wieczną bezsenność. Magia moczarów odurzała Wrzośca bez opamiętania.
Po śniadaniu, posileni zgliwiałym serem, czterej mężowie opuścili drewniany monastyr i ruszyli w dalszą drogę. Lecz przeliczyli się w swych rozlicznych wyliczeniach, podług których zawierzyć chcieli swój los Oczarowi, człowiekowi wedle bagien wychowanemu i z moczarami oswojonemu. I choć prawdą było, że opodal tych trzęsawisk wychował się ów młodzik, to oswojeniu jego podległy jedynie opowieści i podania o krainie tej dziwnej, którymi szafował hojnie, by wzmagać napięcie w drużynie, spodziewającej się rychłego spotkania ze smokiem. Raz nawet przez myśl Wrzośca przeszło, że pół biedy ze smokiem, jeśli same trzęsawiska uda im się przebyć, to o szczęściu wielkim będą mogli mówić.
Brnęli więc od zmyślenia w zmyślenie, w każdej kępie sitowia i w każdym wędrownym kopaczu torfu upatrując esencji samej magii i dziwności. Poruszali się jedynie dzięki zaschniętej w zielnik pamięci Wrzośca, gdyż ścieżki były tylko zdradzieckimi pułapkami, po których bokach wybulwiały się zachłanne i błotniste macki. Posuwali się wolniej, niż przypuszczali, gdyż groble na moczarach układały się w labirynt i czasem trzeba było cofać się o milę, kiedy okazywało się, że ścieżyna, której pochopnie zaufali, szyderczo kończy się w sercu kipieli. A Oczar, widać wzmagany działaniem trujących ziół, opowiadał. Opowiadał o bulgotnicach, niczym rośliny zalegających pośród błot i żywiących się słońcem i wodą, mającym korzenie, lecz także ludzką posturę. Czasem bulgotnice unosiły głowy ositowiałe ze starości i wodziły zielonym spojrzeniem za wędrowcami, tnąc powietrze zgniłym oddechem. I nie wciągały za nogi w gęstwę błock, jeno wmyśliwały się w umysły zbłąkane. A istotą ich było jedną myśl przez życie całe myśleć, jedną myśl obracać i przemyśliwać. I jeśli nieuważny podróżny choć na moment w przytomności bulgotnicy bezmyśl osiągnął, dostawał prezent w postaci jej myśli, często podług innego niż ludzki sensu usensowionej. I wychodził z bagien napadnięty znienacka nieszczęśnik i bełkotał po grób tę myśl jedną, bo siła jej przedwiekowa inne mu z głowy rozpędzała. Pełno było po okolicznych wioskach obłąkanych, co jedno tylko zdanie głosili. A zdarzało się też tak, iż prorocy na bagna ruszali, by objawienie tam znaleźć. I jeśli popadli podczas owego szukania w niby bezmyślność, ale pozorną, mogli i bulgotnicy myśl poznać i swój rozum zachować. Wtedy do końca życia ową myśl pielęgnowali i tłumaczyli ludowi, wierząc, że od bogów jej treść pochodzi.
Kurkuma, którego rodzinne wierzenia pozostawały w południowym uśpieniu wiele mil od bagien, trwożliwie rozglądał się po zsitowaiłych kępach, po trzcinowoszumnych poletkach i rozmyślał o czymkolwiek za wszelką cenę, by nie paść ofiarą bulgotnicy. A Oczar opowiadał o błotnych gryfach, co się na Północnych Bagniskach lęgną, w olszynowych wykrotach gniazda swoje wijąc. I mijali trwożliwie olchowiska i brzeziny, szyderczego krakania tych ni to gadów, ni to ptaków nasłuchując. Nawet Kaleb, którego w kulcie męstwa i siły chowano, kilka razy zawstydzony sam sobą, nakrył się na lękliwych spojrzeniach, rzucanych w brunatną nieznaność.
A Wrzosiec widział pomiędzy drzewami dziwne postaci, przemykające chyłkiem w pełnej respektu odległości, co jak sępy krążyły wokół drużyny. I nie wiedział, czy prawdziwe one są, czy też odurzające zioła w ten sposób wykrzywiają w jego umyśle kształty zwykłych krzewin.
Raz nocowali na grobli, wachty zaciągając i ogniskiem złe duchy odpędzając. Kaleb wspomniał, jak mówiono w Aspis, że bagniska są siedliszczem wszelkich banitów i wygnańców, którzy tą krainą zawładnąwszy niechętnie witają tych, którzy z normalnego świata przychodzą. I mszczą się za swe krzywdy, utracone majątki i imiona, mszczą się okrutnie i wyrafinowanie. I wzdrygnął się Kaleb, bo noc była chłodna.
Wreszcie, następnego dnia po opuszczeniu monastyru, dotarli do zmurszałej wioski, gdzie dziwni ludzie pomieszkiwali. Bo nikt zdrowy na umyśle, jak twierdził Kaleb, na zatęchłych bagnach nie osiądzie z własnej woli. Przez wieś, pięć chat zaledwie, ziemianek lichych i koślawych, dwa dni wcześniej smok przeszedł. Nic specjalnie nie zdobił, tylko Kozieratce, jednemu z chłopów, w czerep zapity wionął. Włosy mu wszystkie osmaliło i do cna wygubiło, zaś czaszka za poparzeniami się skryła. A ponieważ Kozieratka wybierał się do wiedźmy znachorki, co o dzień za wioską mieszkała, przewodnikiem ich został. Dostali lichy wikt we wsi i bukłak jałowcówki, by raźniej bagienność znosić. Przespali noc i ruszyli, a serca im biły żwawiej. Czuli na sobie spojrzenia bagiennych stworów, spojrzenia pełne wyrzutu i przeklinające. Czuli też dech smoka, który czekał na nich gdzieś pośród uroczysk.
Weszli na teren poświecony bogom. Kapliczki, kamienne kręgi, kurhany, przetlone posągi. Lud bagienny, choć biedny, za pan brat musiał żyć z tyloma bożkami, złośliwymi i dobrotliwymi, że świat ich splatał się na zawsze i szczelnym węzłem z obrzędowością starożytną i pradawną. A kulty warstwiły się i obrastały w coraz to nowe i dziwniejsze wersje. Krążyły po pustkowiach i wilgotnych siołach, odbijały się echem od trzcin i sitowi. W cenie byli wiekowi guślarze, jedyni, którzy dzielnie i z rozeznaniem zanurzali się w labirynty przeznaczeń, klątw i przepowiedni. Oni odczyniali uroki i radzili, czy zagniewanej duszycy dać mleka, czy też palonego na kamieniu ostu. Byli przewodnikami po mglistym krajobrazie obrzędów i niezliczonych ceremonii.
Wreszcie dotarli do chatki znachorki, teraz poczerniałej i niedogasłej ruiny. Na zwęglonym progu lamenciła mierzwiąca się i ochrypnięta przekleństwami kobiecina, zmarszczona niemożliwie znachorka Przeniucha. Zaskrzeczała rozdzierająco nad swoją krzywdą, w takt jej płaczu przyhuknęła żałośnie wybudzona ze snu sowa. Babina musiała być karlicą albo gnomką, gdyż ledwie do pasa sięgała Kurkumie. Nie miała swych ziół, nie miała zaklęć i przeklęć, jedyne, co mogła Kozieratce pomóc, to urok straszliwy na smoka rzucić. Uczyniła to, po czym zapadła w lepką drzemkę, wygrażając wszelkim wrogom poprzez bezzębne usta i rwane półsny. Tu Kozieratka zawrócił, a drużyna ruszyła dalej, wstrząśnięta skołtunioną postacią pokrzywdzonej wiedźmy. Smok musiał być w pobliżu.
Zapadł już zmierzch i dalszy marsz stawał się coraz bardziej ryzykowny. Wspięli się więc na garbaty pagór, który swą wyniosłością zapewniał bezpieczny nocleg. Noc była bezksiężycowa, bezgwiezdna i bezduszna. Szczyt pagóra okalało coś, co zdawało się być niewysokim przetrawiałym i zamszonym murkiem, pozostałością zaklętego kręgu jakiegoś prastarego kultu. A może tylko ruinami kamiennej strażnicy, strażującej bezpańskim rewirom. Zasiedli wewnątrz zabudowań, bojąc się rozpalić ognisko. Smok mógł być niedaleko i wszyscy liczyli się z tym, że następnego dnia nastąpić może ostateczne spotkanie. Każdy w milczeniu czyścił swój miecz, wsłuchując się w rozstrachane bicie własnego serca.
Pierwszy nie wytrzymał Oczar. Zbierał się długo w sobie, kluczył i zwodził, wreszcie wyznał swą tajemnicę. To prawda, był żołnierzem, służył pod starym królem Aspis. Ale nigdy nie był bohaterem i nigdy też nie miał chęci zostać smokobójcą. Bał się smoków i nie wiedział nawet, co należy uczynić, by bestię taką zabić. Na królewskie wezwanie zaś odpowiedział, gdyż pragnął napisać pierwszą w Międzygórzu pieśń o smoku. Trafiła się okazja, pierwszy w dziejach świata smok zaszczycił swą obecnością Międzygórze. I on, początkujący trubadur, pomyślał, że ballada o zabiciu tego smoka przyniosłaby mu sławę i nieśmiertelność, a jednocześnie otwarła drzwi do truwerskiej kariery. I jeśli pozostali chcą zabić smoka Serapa, to on tylko się będzie przyglądał, gdyż za nic w świecie nie pójdzie z jakimś brzeszczotem na wielkiego gada.
Zapadła cisza. Kaleb błysnął w ciemności oczami, gromiąc przestraszonego młodzieńca. I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, odezwał się Wrzosiec. Był on, jak się okazało, uczonym z Lacerty, smokoznawcą, który ruszył za Serapem powodowany czysto naukową ciekawością. Chciał dotrzeć do smoka, zadać mu kilka pytań, poczynić stosowne notatki. Nie miał żadnych planów zabicia gada, mało tego, zaczął odwodzić towarzyszy od tych planów, gdyż pierwszy smok w Międzygórzu byłby nabytkiem cennym. Cennym kulturowo i naukowo. Ale jeśli pozostali będą się upierać, nie będzie oponował, niech sobie szlachtują gada, jeśli tylko starczy im sił i odwagi. Choć z doświadczenia wie, że wyprawa na smoka to nie zwykłe świniobicie. Do drużyny zaś przystał, gdyż zawsze bezpieczniej podróżować w kompani, zwłaszcza przez tereny tak dzikie i magiczne, jak Północne Bagniska.
Najdłużej milczał Kurkuma, usiłując przez ciemność przeniknąć surowe spojrzenie Kaleba. Wiedział coś o świętych ślubach i znał też powagę, z jaką podchodzi do nich rycerstwo Międzygórza. Spoglądał więc na Kaleba, ten zaś wodził wzrokiem po oszustach. Zaległa taka cisza, że słychać było tylko uderzenia kamiennych kul, które Kurkuma przewracał w dłoni. Wreszcie odezwał się i on. A że rzecz była złożona, zaczął od samego początku. Otóż w Bogertii, południowym królestwie na granicy pustyń, czczony jest i wielbiony bóg Serap, przedstawiany pod postacią szmaragdowogranatowego smoka. I jest to bodaj jedyny bóg, który zaszczycił swych wyznawców swą obecnością. Mieszka w ogromnym pałacu, jaki na jego cześć wzniesiono ponad miastem. U wrót pałacu składa się mu ofiary, tam też kapłani wysłuchują przepowiedni, którymi łaskawy bóg obdarza królestwo. Przepowiednie się przeważnie sprawdzają, a więc boskość boga Bogertii gruntuje się jeszcze bardziej. Życie Bogertii i smoka układało się do tej pory w idealnej harmonii, lecz przed rokiem bóg ów zażądał od swych kapłanów jeszcze większych ofiar. Ci usiłowali się targować, aż wreszcie zagniewany smok opuścił swój pałac i wyruszył na północ. Z początku wydawało się, że nic wielkiego się nie stało, jednak rychło kapłani zorientowali się, że brak boga w sanktuarium zrujnuje pozycję państwa. Już rozpoczęły się pierwsze bunty, niektóre wioski wyludniły się. Pojawili się kaznodzieje końca świata, wieszczący gniew i zemstę boga. I wtedy kapłani uradzili, że należy zagniewanego Serapa przebłagać, przystać na jego propozycję i jeszcze dorzucić coś jako zadośćuczynienie. A Kurkuma, jeden z nich, został wysłany z misją odnalezienia smoka i przekonania go do powrotu. I będzie bronił go przed wszelkimi możliwymi smokobójcami. I oto cała historia.
Kaleb syknął ze złości. Jednak w tej sytuacji pozostało mu tylko sykanie. Miał przeciw sobie trzech mężczyzn, z czego dwóch będzie w ostateczności broniło smoka. Nie pozostawało więc nic innego, jak ustalić drogę wyjścia z tej sytuacji. O żadnym zabiciu gada nie mogło być bowiem mowy. Kaleb był gotowy na kompromis. Bagna mąciły mu w głowie.
I wtedy z pomysłem wyrwał się Oczar. Niech Kurkuma nakłoni smoka do powrotu, niech smok powróci na dalekie Południe. A oni wszyscy zawrócą do Aspis i powiedzą, że usiekli dziką bestię. Dowodem na to, że smok nie żyje, będzie spokój panujący w Aspis. Był w tym pomyśle tylko jeden słaby punkt. Skoro bowiem drużyna nie przyniesie smoczego łba, albo chociaż kolca z ogona, król Aspis nie uwierzy w opowiadanie. Ale tu z pomocą przyszedł Wrzosiec. Wspomniał starą i zakurzoną sagę, gdzie smok, po swojej śmierci, spalił się od wewnętrznego ognia na pył. Międzygórze ma niewielkie doświadczenie ze smokami, uwierzy więc i w taki rozwój wypadków. A pyłu mogą śmiałkowie zabrać z bagien choćby całą sakwę.
Wszystkim, poza Kalebem, plan ten bardzo przypadł do gustu. Odetchnął i Oczar, gdyż negocjacje ze smokiem to już nie walka, a nadto sprawa Kurkumy. Chłopak więc zaczął układać rymy do swej ballady, którą, jak mieli się przekonać jego towarzysze, miał już prawie gotową.
Tylko Kaleb wodził ponuro oczami, ale widać rozsądek kazał mu przystać na tę mistyfikację. Siedzieli więc w ciemnościach, a potem położyli się wewnątrz ruin i posnęli wilgotnym, bagiennym snem.
Pierwszy obudził się Wrzosiec. Murek, przy którym usnął nocą, lekko zafalował. Uczony uśmiechnął się i już miał zanotować kolejną uwagę o dziwnych wizjach, jakie nachodzą ludzi na bagnach, kiedy murek wyraźnie zafalował po raz drugi. Zamiast kamienia, trawy i mchu, których w ciemności domniemywał Wrzosiec, mur ów miał kształtną, podłużną łuskę, skrzącą się rosą i zielono niebieskim blaskiem. Zupełnie, jak muchy, co przysiadają na gnoju. Uczony z Lacerty powiódł wzrokiem po murze, aż dotarł do miejsca, gdzie musiała ongi znajdować się brama wieży, w której ruinach nocowali. Lecz zamiast pordzewiałych zawiasów czy resztki portalu, zobaczył wielki gadzi łeb, który przyglądał mu się badawczo złotymi okiem. Zawrócił więc wzrok, okrążył nim domniemane ruiny, minął dwie potężne łapy i dotarł do zakończonego srebrzystym kolcem ogona. Przełknął ślinę i szturchnął w bok Kaleba, który zaległ obok niego. Szlachcic przebudził się i po chwili dokonał tego samego odkrycia, co Wrzosiec.
Magiczny krąg z ubiegłej nocy był zwiniętym smokiem, w którego życzliwym uścisku przespali kilka godzin. Smok musiał słyszeć każde ich słowo i zapewne nieźle się bawił ich strachem oraz pokrętnymi planami. Z początku Kaleb starał się zachować bezruch, ale szybko uświadomił sobie, że smok przecież wie o ich istnieniu, wie o nim i świetnie się tym bawi. A gdyby chciał ich pożreć, to dawno by to uczynił. Obudzili więc Oczara i Kurkumę i w dwóch słowach zapoznali z sytuacją. Chłopak zbladł jak płótno, zaś kapłan, widać obeznany z Serapem, zaczął negocjacje. I tak pozostali uczestnicy niefortunnej wyprawy poznawali wszelkie metody i sposoby pochlebstw, błagań, pokuszeń i ostrożnych gróźb. I poznali, jak brzmi smoczy głos i jak wielka jest inteligencja tych gadów. I kiedy zbliżał się wieczór, a ich gardła tylko dzięki wilgoci moczarów nie wyschły na wióry, wtedy smok łaskawie zgodził się na propozycje zdesperowanego Kurkumy, wymuszając łagodnie dalekosiężne obietnice, od których zjeżą się zapewne ogolone głowy kapłanów z Bogertii. Po czym gad, ubawiony chytrym planem niedoszłych smokobójców, ruszył w stronę gór, by je przekroczyć i szerokim łukiem wrócić na południe. A drużyna wypuściła z dawna wstrzymywane powietrze i przypomniała sobie o głodzie, gdyż od skromnej wieczerzy poprzedniego dnia nie mieli nic w ustach.
I tak zakończyła się dziwnym sukcesem pierwsza w dziejach Międzygórza wyprawa na smoka. Czterej mężczyźni wrócili zaś do Aspis. W drodze powrotnej rozchmurzył się nawet zawiedziony Kaleb i obiecał uradowanemu Oczarowi, że umożliwi mu spotkanie z własnym ojcem, który ceni sobie młodych i zdolnych trubadurów. W mieście skończyły się właśnie kilkutygodniowe posty i rozszalał się karnawał gorączkowy i intensywny, chcący za wszelką cenę zdążyć przed pierwszymi przymrozkami. Umówili się, że następnego ranka stawią się przed obliczem królewskim i przedstawią układaną przez całą drogę relację. Zmierzchało już, kiedy przekroczyli bramę Aspis. Na straganie wszyscy kupili skórzane maski za kilka szostaków, naciągnęli je na twarze i wmieszali się w roztańczony i poprzebierany tłum.
Kaleb zaś ruszył w stronę królewskiego zamku. W bramie zerwał maskę, straże zasalutowały. Z wyrazem gniewu przemierzał długie korytarze pałacu, nie odpowiadając na uniżone pokłony. Wreszcie wszedł do jednej z komnat, stawiając na baczność wszystkich tam zgromadzonych. Wydał szeptem kilka rozkazów, słudzy, do których mówił, naciągnęli maski na twarze i owinięci płaszczami ruszyli w miasto.
I potem dziesiątki pieśni i sag śpiewało, że tylko królewskie pochodzenie może uratować życie tym, na których smok przed śmiercią rzuci klątwę.

 

Wit Szostak
Jeden z bohaterów "Pierwszej takiej drużyny", badacz smoków Wrzosiec, pojawia się też na łamach powieści Wichry Smoczogór. Przez jej treść przewijają się również smoki. Tajemnicę tytułowych wichur mają wyśledzić Berda, nowy gęślarz roku Kościanów, i właśnie Wrzosiec, młody uczony z Lacerty, który wyruszył z akademii w poszukiwaniu śladów smoków. A w wyprawie będzie im towarzyszyć odwieczna nuta, która nie została wymyślona przez człowieka, a także skrzat, przewodnik dusz. Przepiękna, filozoficzna baśń, nawiązująca do tradycji młodopolskiej i inspirowana legendą oraz prastarą, obrzędową kulturą gór.
Zobacz także wewnętrzne ilustracje autorstwa Małgorzaty Pudlik.
Niebawem ukażą się Poszarpane granie. Będzie to następna książka Wita Szostaka , której akcja toczyć się będzie w malowniczych plenerach Smoczogór.

Więcej informacji na stronach Wydawnictwa RUNA.