I
potem dziesiątki pieśni i sag sławiło czyny ich i bohaterstwo, z
jakim zabili smoka Serapa.
A zaczynało się tak.
Z południowych krain, widać znużony słońcem i soczystą winoroślą,
przywędrował do Międzygórza smok. Szedł przez sioła i miasta, co
jakiś czas czernił swym płomiennym oddechem szopy i mosty. Szedł
nie niepokojony przez nikogo, gdyż Mędzygórzanie nie wiedzieli,
jak powstrzymać jego niszczycielski marsz. Szedł, wyprzedzany przez
rozstajne opowieści i oberżyste gawędy. Pojawiał się jak zaraza,
zapowiadany ponurymi przepowiedniami kupców i wagabundów. Wreszcie
dotarł do północnych krain Międzygórza. Łukiem ominął miasto Aspis
i ruszył ku Górom Żmijowym.
Wtedy to władca Aspis,
na którego dziedziny wkroczył groźny gad, rozesłał heroldów po królestwie,
by zebrali drużynę, co zabije poczwarę. Ludność bała się wychodzić
z chat, trakty pustoszały, wymiecione obrastającymi w legendę opowieściami.
Do stolicy zaś przybywali śmiałkowie, którzy sądzili, że ich siła
i męstwo pomoże królowi zgładzić smoka. Dodać należy, iż Serap był
pierwszym smokiem, jaki zapuścił się do Międzygórza. Nie było więc
tam żadnych smokobójców ani pogromców, których doświadczenie mogłoby
wesprzeć walkę z gadem.
Wreszcie Wielki Łowczy,
przejęty swym zadaniem, wybrał spośród śmiałków pierwszą taką drużynę,
która ruszyła na Północne Bagniska, gdzie ponoć miał zapaść znużony
gad.
Było w drużynie tej
czterech mężczyzn, których Wielki Łowczy uznał za godnych i zdolnych
do wypełnienia tego baśniowego celu. Był Kurkuma, najstarszy wiekiem,
krzepki Południowiec, co twierdził, że zna się na smokach, a Serapa
tropi aż od Bogertii. Był też milczący i szczupły Wrzosiec z Lacerty,
postać tajemnicza i swą tajemnicę celebrująca, o kilka lat od Kurkumy
młodszy. Był też szlachetny Kaleb, rycerz aspiski i arystokrata,
którego czyny wojenne odstraszały rywali na turniejach. I był najmłodszy,
młodzieniec Oczar, zaprawiony wojak, który mimo dwudziestu wiosen
z niejednego pieca chleb jadał i niejedną blizną mógł się poszczycić.
I ruszyła pierwsza
taka drużyna, by dać początek pięknej legendzie, obrosłej w pieśni
i ballady, by zabić smoka Serapa i dać znakomity przykład na następne
dziesięciolecia, kiedy to wielkie smoki miały częściej po Miedzygórzu
wędrować.
Śmiałkowie ruszyli
na północny zachód. Z początku rozmawiali niewiele, mierząc się
nieufnymi spojrzeniami. Wrzosiec milczał ironicznie, ćmiąc fajkę
na gnomską modłę, co jednak nie dziwiło nikogo, gdyż w Aspis, leżącym
opodal Baraghonu, często spotykało się tych niskich i kudłatych
kowali, którzy paląc wykwintne tytonie zachwalali swoje wyroby.
Kaleb zachowywał wyniosły dystans, z godnością wodząc spojrzeniem
swego posągowego oblicza po kompanach. Kurkuma, obcy i nieswój,
trzymał się na uboczu, zaś młodzik Oczar bał się bez powodu indagować
starszych i bardziej doświadczonych towarzyszy.
Mijali wioski i małe
miasteczka, goszczeni przez wdzięczny na wyrost lud kaszą ze skwarkami,
piwem i głogowym winem, które Kurkuma pijał jedynie z grzeczności,
z każdym łykiem wspominając rodzime, rubinowe trunki. Przestraszone
spojrzenia wieśniaków wskazywały im drogę, nieuchronnie prowadzącą
na Północne Bagniska, kraj pełen żywiołowego zabobonu i wysycony
magiczną zawiesiną błot. Jedynie Oczar, pochodzący z pobliskich
trzęsawiskom regionów, oswojony był z baśniową ornamentacją tamtejszych
podań. Przekroczyli Agamurę, mozolnie tropiąc smoka, znaczącego
swoją ścieżkę wypalonymi młynami, gospodami i zagajnikami. Wreszcie,
brnąc w pełnym zwilgotniałej od jesieni woni spalenizny powietrzu,
dotarli do Białej Wody, wodospadów, które zlewały się na równię
z trzęsawisk, tworząc rozszemraną i skoczną Agamurę.
Obozowali pod rozhukaną
wodą, przekrzykując się nawzajem i perląc się od mokrego pyłu, unoszącego
się wokół wodospadów. Wrzosiec wygrzebał z kieszeni jabłko, które
zerwał w ostatnim z mijanych sadów. Oberżnął nożem łańcuszek skórki
i schował ją do pękatego kapciucha. W kociołku bulgotała grzybowa,
gęsta i zawiesista, tak że drewniana łyżka stała w niej na sztorc.
I wtedy chyba, w obliczu coraz bliższego niebezpieczeństwa rozmawiali
po raz pierwszy.
Kaleb wyznał, że nie
może zdradzić swego prawdziwego imienia ani rodu, gdyż w kwestii
tej wiążą go święte śluby rycerskie, które pętają mu język aż do
czasu zabicia smoka. Oczar wspominał czasy wojny, kiedy walczył
jeszcze pod starym królem, który bohatersko poległ w bitwie rok
wcześniej. Zaś Wrzosiec opowiadał o wyprawie przeciw smoku Yanilsamie,
który zaległ w górach na północ od Dorkhaboru. Brał w niej udział,
widział smoczą siedzibę i śmierć zadźganego kopiami gada. Widział
zmiażdżonych uderzeniami ogona śmiałków i wraz z ocalałymi liczył
złote monety, na który spoczywał martwy gad. Wszystkich dreszcz
przeszedł, gdyż grozą powiało z opowieści Wrzośca, choć może to
jesienna, chłodna noc zmroziła ich ciała. Zaś mąż z Lacerty wyjął
z juków kasetę z szachami i zapraszającym spojrzeniem powiódł po
towarzyszach. Kaleb, jako jedyny, znał szachowe prawidła, toteż
we dwóch zapadli w długą grę, nie patrząc na pozostałych. Były to
czasy, kiedy aspiska szlachta przejęła zwyczaj gry w szachy od gnomów
z Baraghonu i nikt spośród rycerstwa i arystokracji nie mógł się
nawet przyznać, że nieznana mu jest ta królewska, rzekomo dana od
bogów, gra. Kaleb uchodził w swoim domu za niepokonanego, i owego
wieczoru, przegrywając co chwila z tajemniczym rywalem, nie wiedział
już, czy sam jest naprawdę dobry, czy też druhowie z Aspis pozwalają
mu wygrywać, wiedzeni rozsądkiem i szacunkiem.
Ranek zastał ich niewyspanych,
lecz rześko ruszyli w dalszą drogę, gdyż zadanie, które się przed
nimi piętrzyło, nie pozwalało na choć jeden dzień zwłoki. Nadto
w stolicy czekała nich nagroda, w razie rzetelnego wywiązania się
z misji. I niektórzy spośród nich głównie dla niej ruszyli na Północne
Bagniska. Takie motywy podawał w rozmowach Oczar, jak również Kurkuma,
co tropił smoka aż od Bogertii.
Cały ranek wspinali
się, klucząc pomiędzy kaskadami, by wznieść się na poziom trzęsawisk.
Wreszcie, ubłoceni i dyszący potem stanęli ponad Białą Wodą. Ostatni
raz spojrzeli na wyczekujące ich sukcesu wioski i ruszyli w głąb
moczarów.
Późnym popołudniem
dotarli do monastyru Burej Kongregacji, ostatniej znanej aspiskim
kartografom ludzkiej sadybie. Dalej miały być tylko opustoszałe
i rozbulgotane trzęsawiska. Mimo to wiedzieli wszyscy, że poza monastyrem
znajdują się w tej krainie ludzkie osady, pojedyncze chaty i ziemianki,
a całe bagniska pełne są wiedźm, banitów i wszelakich dzikich stworzeń,
których wygląd i obyczaje przerastają wyobraźnię autorów bestiariuszy.
Monastyr wznosił się
na wzgórzu, otoczony palisadą ze zbrunatniałych bali. Bezimienny
mnich otworzył skrzypiące wierzeje i znaleźli się na przestronnym
podwórcu. Po prawej ręce stała podłużna kaplica, po lewej mieszkania
mnichów, zaś dziedziniec zamykał budynek gospodarczy, mieszczący
również refektarz. Po błotnistym placu przechadzali się odziani
w grube, bure habity mnisi, zakrywając twarze rozłożystymi kapturami,
spod których wyżółcały się splugawione jedzeniem brody. Mnisi podjęli
przybyszów kaszanką i warzonym przez siebie piwem oraz udzielili
informacji na temat smoka, który trzy dni wcześniej minął ich monastyr.
Bura Kongregacja powstała
na przekór całemu ruchowi monastycznemu. Podczas gdy w owych czasach
większość mnichów Międzygórza było ludźmi światłymi, obytymi z nauką
i mądrością, wspólnoty Burych cechowało prostactwo, smród i niechęć
do ksiąg. Nie po to wszak wstępowali w klasztorne mury, by pod osłoną
religii rozkoszować się najwznioślejszymi przyjemnościami, jakie
dane są człowiekowi. Nawet kontemplacja bóstwa, na której trawili
czas eremici i wszelcy pustelnicy, była im obca, gdyż ta również
niosła radość i ukojenie. A asceza Burej Kongregacji była absolutna
i całkowita. Nawet piwo warzyli kwaśne i niesmaczne, by nie czerpać
z niego żadnej przyjemności.
Wrzosiec zauważył wtulonego
w kąt dziedzińca mnicha, pieczołowicie rozcierającego coś w poczerniałym
moździerzu. Ten okazał się być zielarzem, który z roślinnego dobrodziejstwa
bagna sporządzał lecznicze mikstury. Pieniądze z ich sprzedaży zasilały
skromną klasztorną kasę, gdyż piwa nikt nie chciał kupować. Mnich,
podobnie jak jego współbracia, był bezimienny, jako że wyrzeczenie
się własnego imienia było pierwszym krokiem na drodze zerwania swych
więzów ze światem. Wspólnota zatraconych tożsamości nie tolerowała
jakiegokolwiek indywidualizmu. Zielarz miał jedyną w monastyrze
księgę, w której opisane były zasuszone bagienne rośliny. Wskazał
Wrzoścowi te, które rosną na suchszych terenach. Po nich drużyna
miała kierować się w głąb moczarów, unikając przy tym zatopienia.
Dalsza wędrówka była bardzo niebezpieczna, jako że zdradzieckie
bagniska niechętnie przepuszczały obcych, wciągając ich w popielate
kipiele. Toteż Wrzosiec w milczeniu rejestrował w pamięci kształty
liści, łodyg, kolory jagód. Trawiaste drogowskazy blado uśmiechały
się posępną suchością. Zielarz nie uśmiechał się w ogóle.
Wrzosiec słyszał w
Lacercie o dziwnych duchach z bagien. Słyszał o oparach, które odurzają
wędrowców, usypiając ich, bądź wybudzając ze snu. Słyszał też o
dziwnych wizjach, których opisy znajdują się w dziennikach podróżników.
Wizje te, wywołane bagiennym powietrzem, będącym mieszaniną legend
i trujących ziół, wizje te pełne były złudzeń, pozorów i iluzji.
Po wieczerzy drużyna
udała się z mnichami na modlitwy. Jedynym wyrazem surowej liturgii
był prosty, monodyczny i monotonny chorał, odurzający nie gorzej,
niż bagienne zioła. W swych pieśniach członkowie Burej Kongregacji
wyśpiewywali chropawymi głosami istotę swej wiary, poświęcenia i
ascezy. Kurkuma z zadziwieniem stwierdził, że brudnym mnichom daleko
jest do celebracji i delektowania się własnym ubóstwem, co powszechne
było w owych czasach pośród pustelników Południa, dumnych ze swych
praktyk i niezłomności ducha. Chorał ten obnażał ich własne słabości,
nie było w nim śladu ascetycznej pychy. Oczar słuchał zafascynowany
prostotą tej muzyki. Śpiew przypominał mu o żywym cały czas celu,
który opromieniał zasadność jego udziału w wyprawie. Koło północy
wymknęli się do swoich legowisk. Zasypiali kołysani godzącym w niebo
śpiewem. Kaleb zaś z Wrzoścem grali w szachy, jakby odurzeni podtrzymującymi
wieczną żywotność bagnami. Mnisi zaś śpiewali całą noc, po czym
udali się na posiłek i rozeszli do swych prac. I tak było w monastyrze
Burej kongregacji codziennie, gdyż bagna i przykazania ascezy wymogły
na ponurych braciach wieczną bezsenność. Magia moczarów odurzała
Wrzośca bez opamiętania.
Po śniadaniu, posileni
zgliwiałym serem, czterej mężowie opuścili drewniany monastyr i
ruszyli w dalszą drogę. Lecz przeliczyli się w swych rozlicznych
wyliczeniach, podług których zawierzyć chcieli swój los Oczarowi,
człowiekowi wedle bagien wychowanemu i z moczarami oswojonemu. I
choć prawdą było, że opodal tych trzęsawisk wychował się ów młodzik,
to oswojeniu jego podległy jedynie opowieści i podania o krainie
tej dziwnej, którymi szafował hojnie, by wzmagać napięcie w drużynie,
spodziewającej się rychłego spotkania ze smokiem. Raz nawet przez
myśl Wrzośca przeszło, że pół biedy ze smokiem, jeśli same trzęsawiska
uda im się przebyć, to o szczęściu wielkim będą mogli mówić.
Brnęli więc od zmyślenia
w zmyślenie, w każdej kępie sitowia i w każdym wędrownym kopaczu
torfu upatrując esencji samej magii i dziwności. Poruszali się jedynie
dzięki zaschniętej w zielnik pamięci Wrzośca, gdyż ścieżki były
tylko zdradzieckimi pułapkami, po których bokach wybulwiały się
zachłanne i błotniste macki. Posuwali się wolniej, niż przypuszczali,
gdyż groble na moczarach układały się w labirynt i czasem trzeba
było cofać się o milę, kiedy okazywało się, że ścieżyna, której
pochopnie zaufali, szyderczo kończy się w sercu kipieli. A Oczar,
widać wzmagany działaniem trujących ziół, opowiadał. Opowiadał o
bulgotnicach, niczym rośliny zalegających pośród błot i żywiących
się słońcem i wodą, mającym korzenie, lecz także ludzką posturę.
Czasem bulgotnice unosiły głowy ositowiałe ze starości i wodziły
zielonym spojrzeniem za wędrowcami, tnąc powietrze zgniłym oddechem.
I nie wciągały za nogi w gęstwę błock, jeno wmyśliwały się w umysły
zbłąkane. A istotą ich było jedną myśl przez życie całe myśleć,
jedną myśl obracać i przemyśliwać. I jeśli nieuważny podróżny choć
na moment w przytomności bulgotnicy bezmyśl osiągnął, dostawał prezent
w postaci jej myśli, często podług innego niż ludzki sensu usensowionej.
I wychodził z bagien napadnięty znienacka nieszczęśnik i bełkotał
po grób tę myśl jedną, bo siła jej przedwiekowa inne mu z głowy
rozpędzała. Pełno było po okolicznych wioskach obłąkanych, co jedno
tylko zdanie głosili. A zdarzało się też tak, iż prorocy na bagna
ruszali, by objawienie tam znaleźć. I jeśli popadli podczas owego
szukania w niby bezmyślność, ale pozorną, mogli i bulgotnicy myśl
poznać i swój rozum zachować. Wtedy do końca życia ową myśl pielęgnowali
i tłumaczyli ludowi, wierząc, że od bogów jej treść pochodzi.
Kurkuma, którego rodzinne
wierzenia pozostawały w południowym uśpieniu wiele mil od bagien,
trwożliwie rozglądał się po zsitowaiłych kępach, po trzcinowoszumnych
poletkach i rozmyślał o czymkolwiek za wszelką cenę, by nie paść
ofiarą bulgotnicy. A Oczar opowiadał o błotnych gryfach, co się
na Północnych Bagniskach lęgną, w olszynowych wykrotach gniazda
swoje wijąc. I mijali trwożliwie olchowiska i brzeziny, szyderczego
krakania tych ni to gadów, ni to ptaków nasłuchując. Nawet Kaleb,
którego w kulcie męstwa i siły chowano, kilka razy zawstydzony sam
sobą, nakrył się na lękliwych spojrzeniach, rzucanych w brunatną
nieznaność.
A Wrzosiec widział
pomiędzy drzewami dziwne postaci, przemykające chyłkiem w pełnej
respektu odległości, co jak sępy krążyły wokół drużyny. I nie wiedział,
czy prawdziwe one są, czy też odurzające zioła w ten sposób wykrzywiają
w jego umyśle kształty zwykłych krzewin.
Raz nocowali na grobli,
wachty zaciągając i ogniskiem złe duchy odpędzając. Kaleb wspomniał,
jak mówiono w Aspis, że bagniska są siedliszczem wszelkich banitów
i wygnańców, którzy tą krainą zawładnąwszy niechętnie witają tych,
którzy z normalnego świata przychodzą. I mszczą się za swe krzywdy,
utracone majątki i imiona, mszczą się okrutnie i wyrafinowanie.
I wzdrygnął się Kaleb, bo noc była chłodna.
Wreszcie, następnego
dnia po opuszczeniu monastyru, dotarli do zmurszałej wioski, gdzie
dziwni ludzie pomieszkiwali. Bo nikt zdrowy na umyśle, jak twierdził
Kaleb, na zatęchłych bagnach nie osiądzie z własnej woli. Przez
wieś, pięć chat zaledwie, ziemianek lichych i koślawych, dwa dni
wcześniej smok przeszedł. Nic specjalnie nie zdobił, tylko Kozieratce,
jednemu z chłopów, w czerep zapity wionął. Włosy mu wszystkie osmaliło
i do cna wygubiło, zaś czaszka za poparzeniami się skryła. A ponieważ
Kozieratka wybierał się do wiedźmy znachorki, co o dzień za wioską
mieszkała, przewodnikiem ich został. Dostali lichy wikt we wsi i
bukłak jałowcówki, by raźniej bagienność znosić. Przespali noc i
ruszyli, a serca im biły żwawiej. Czuli na sobie spojrzenia bagiennych
stworów, spojrzenia pełne wyrzutu i przeklinające. Czuli też dech
smoka, który czekał na nich gdzieś pośród uroczysk.
Weszli na teren poświecony
bogom. Kapliczki, kamienne kręgi, kurhany, przetlone posągi. Lud
bagienny, choć biedny, za pan brat musiał żyć z tyloma bożkami,
złośliwymi i dobrotliwymi, że świat ich splatał się na zawsze i
szczelnym węzłem z obrzędowością starożytną i pradawną. A kulty
warstwiły się i obrastały w coraz to nowe i dziwniejsze wersje.
Krążyły po pustkowiach i wilgotnych siołach, odbijały się echem
od trzcin i sitowi. W cenie byli wiekowi guślarze, jedyni, którzy
dzielnie i z rozeznaniem zanurzali się w labirynty przeznaczeń,
klątw i przepowiedni. Oni odczyniali uroki i radzili, czy zagniewanej
duszycy dać mleka, czy też palonego na kamieniu ostu. Byli przewodnikami
po mglistym krajobrazie obrzędów i niezliczonych ceremonii.
Wreszcie dotarli do
chatki znachorki, teraz poczerniałej i niedogasłej ruiny. Na zwęglonym
progu lamenciła mierzwiąca się i ochrypnięta przekleństwami kobiecina,
zmarszczona niemożliwie znachorka Przeniucha. Zaskrzeczała rozdzierająco
nad swoją krzywdą, w takt jej płaczu przyhuknęła żałośnie wybudzona
ze snu sowa. Babina musiała być karlicą albo gnomką, gdyż ledwie
do pasa sięgała Kurkumie. Nie miała swych ziół, nie miała zaklęć
i przeklęć, jedyne, co mogła Kozieratce pomóc, to urok straszliwy
na smoka rzucić. Uczyniła to, po czym zapadła w lepką drzemkę, wygrażając
wszelkim wrogom poprzez bezzębne usta i rwane półsny. Tu Kozieratka
zawrócił, a drużyna ruszyła dalej, wstrząśnięta skołtunioną postacią
pokrzywdzonej wiedźmy. Smok musiał być w pobliżu.
Zapadł już zmierzch
i dalszy marsz stawał się coraz bardziej ryzykowny. Wspięli się
więc na garbaty pagór, który swą wyniosłością zapewniał bezpieczny
nocleg. Noc była bezksiężycowa, bezgwiezdna i bezduszna. Szczyt
pagóra okalało coś, co zdawało się być niewysokim przetrawiałym
i zamszonym murkiem, pozostałością zaklętego kręgu jakiegoś prastarego
kultu. A może tylko ruinami kamiennej strażnicy, strażującej bezpańskim
rewirom. Zasiedli wewnątrz zabudowań, bojąc się rozpalić ognisko.
Smok mógł być niedaleko i wszyscy liczyli się z tym, że następnego
dnia nastąpić może ostateczne spotkanie. Każdy w milczeniu czyścił
swój miecz, wsłuchując się w rozstrachane bicie własnego serca.
Pierwszy nie wytrzymał
Oczar. Zbierał się długo w sobie, kluczył i zwodził, wreszcie wyznał
swą tajemnicę. To prawda, był żołnierzem, służył pod starym królem
Aspis. Ale nigdy nie był bohaterem i nigdy też nie miał chęci zostać
smokobójcą. Bał się smoków i nie wiedział nawet, co należy uczynić,
by bestię taką zabić. Na królewskie wezwanie zaś odpowiedział, gdyż
pragnął napisać pierwszą w Międzygórzu pieśń o smoku. Trafiła się
okazja, pierwszy w dziejach świata smok zaszczycił swą obecnością
Międzygórze. I on, początkujący trubadur, pomyślał, że ballada o
zabiciu tego smoka przyniosłaby mu sławę i nieśmiertelność, a jednocześnie
otwarła drzwi do truwerskiej kariery. I jeśli pozostali chcą zabić
smoka Serapa, to on tylko się będzie przyglądał, gdyż za nic w świecie
nie pójdzie z jakimś brzeszczotem na wielkiego gada.
Zapadła cisza. Kaleb
błysnął w ciemności oczami, gromiąc przestraszonego młodzieńca.
I wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, odezwał się Wrzosiec. Był on,
jak się okazało, uczonym z Lacerty, smokoznawcą, który ruszył za
Serapem powodowany czysto naukową ciekawością. Chciał dotrzeć do
smoka, zadać mu kilka pytań, poczynić stosowne notatki. Nie miał
żadnych planów zabicia gada, mało tego, zaczął odwodzić towarzyszy
od tych planów, gdyż pierwszy smok w Międzygórzu byłby nabytkiem
cennym. Cennym kulturowo i naukowo. Ale jeśli pozostali będą się
upierać, nie będzie oponował, niech sobie szlachtują gada, jeśli
tylko starczy im sił i odwagi. Choć z doświadczenia wie, że wyprawa
na smoka to nie zwykłe świniobicie. Do drużyny zaś przystał, gdyż
zawsze bezpieczniej podróżować w kompani, zwłaszcza przez tereny
tak dzikie i magiczne, jak Północne Bagniska.
Najdłużej milczał Kurkuma,
usiłując przez ciemność przeniknąć surowe spojrzenie Kaleba. Wiedział
coś o świętych ślubach i znał też powagę, z jaką podchodzi do nich
rycerstwo Międzygórza. Spoglądał więc na Kaleba, ten zaś wodził
wzrokiem po oszustach. Zaległa taka cisza, że słychać było tylko
uderzenia kamiennych kul, które Kurkuma przewracał w dłoni. Wreszcie
odezwał się i on. A że rzecz była złożona, zaczął od samego początku.
Otóż w Bogertii, południowym królestwie na granicy pustyń, czczony
jest i wielbiony bóg Serap, przedstawiany pod postacią szmaragdowogranatowego
smoka. I jest to bodaj jedyny bóg, który zaszczycił swych wyznawców
swą obecnością. Mieszka w ogromnym pałacu, jaki na jego cześć wzniesiono
ponad miastem. U wrót pałacu składa się mu ofiary, tam też kapłani
wysłuchują przepowiedni, którymi łaskawy bóg obdarza królestwo.
Przepowiednie się przeważnie sprawdzają, a więc boskość boga Bogertii
gruntuje się jeszcze bardziej. Życie Bogertii i smoka układało się
do tej pory w idealnej harmonii, lecz przed rokiem bóg ów zażądał
od swych kapłanów jeszcze większych ofiar. Ci usiłowali się targować,
aż wreszcie zagniewany smok opuścił swój pałac i wyruszył na północ.
Z początku wydawało się, że nic wielkiego się nie stało, jednak
rychło kapłani zorientowali się, że brak boga w sanktuarium zrujnuje
pozycję państwa. Już rozpoczęły się pierwsze bunty, niektóre wioski
wyludniły się. Pojawili się kaznodzieje końca świata, wieszczący
gniew i zemstę boga. I wtedy kapłani uradzili, że należy zagniewanego
Serapa przebłagać, przystać na jego propozycję i jeszcze dorzucić
coś jako zadośćuczynienie. A Kurkuma, jeden z nich, został wysłany
z misją odnalezienia smoka i przekonania go do powrotu. I będzie
bronił go przed wszelkimi możliwymi smokobójcami. I oto cała historia.
Kaleb syknął ze złości.
Jednak w tej sytuacji pozostało mu tylko sykanie. Miał przeciw sobie
trzech mężczyzn, z czego dwóch będzie w ostateczności broniło smoka.
Nie pozostawało więc nic innego, jak ustalić drogę wyjścia z tej
sytuacji. O żadnym zabiciu gada nie mogło być bowiem mowy. Kaleb
był gotowy na kompromis. Bagna mąciły mu w głowie.
I wtedy z pomysłem
wyrwał się Oczar. Niech Kurkuma nakłoni smoka do powrotu, niech
smok powróci na dalekie Południe. A oni wszyscy zawrócą do Aspis
i powiedzą, że usiekli dziką bestię. Dowodem na to, że smok nie
żyje, będzie spokój panujący w Aspis. Był w tym pomyśle tylko jeden
słaby punkt. Skoro bowiem drużyna nie przyniesie smoczego łba, albo
chociaż kolca z ogona, król Aspis nie uwierzy w opowiadanie. Ale
tu z pomocą przyszedł Wrzosiec. Wspomniał starą i zakurzoną sagę,
gdzie smok, po swojej śmierci, spalił się od wewnętrznego ognia
na pył. Międzygórze ma niewielkie doświadczenie ze smokami, uwierzy
więc i w taki rozwój wypadków. A pyłu mogą śmiałkowie zabrać z bagien
choćby całą sakwę.
Wszystkim, poza Kalebem,
plan ten bardzo przypadł do gustu. Odetchnął i Oczar, gdyż negocjacje
ze smokiem to już nie walka, a nadto sprawa Kurkumy. Chłopak więc
zaczął układać rymy do swej ballady, którą, jak mieli się przekonać
jego towarzysze, miał już prawie gotową.
Tylko Kaleb wodził
ponuro oczami, ale widać rozsądek kazał mu przystać na tę mistyfikację.
Siedzieli więc w ciemnościach, a potem położyli się wewnątrz ruin
i posnęli wilgotnym, bagiennym snem.
Pierwszy obudził się
Wrzosiec. Murek, przy którym usnął nocą, lekko zafalował. Uczony
uśmiechnął się i już miał zanotować kolejną uwagę o dziwnych wizjach,
jakie nachodzą ludzi na bagnach, kiedy murek wyraźnie zafalował
po raz drugi. Zamiast kamienia, trawy i mchu, których w ciemności
domniemywał Wrzosiec, mur ów miał kształtną, podłużną łuskę, skrzącą
się rosą i zielono niebieskim blaskiem. Zupełnie, jak muchy, co
przysiadają na gnoju. Uczony z Lacerty powiódł wzrokiem po murze,
aż dotarł do miejsca, gdzie musiała ongi znajdować się brama wieży,
w której ruinach nocowali. Lecz zamiast pordzewiałych zawiasów czy
resztki portalu, zobaczył wielki gadzi łeb, który przyglądał mu
się badawczo złotymi okiem. Zawrócił więc wzrok, okrążył nim domniemane
ruiny, minął dwie potężne łapy i dotarł do zakończonego srebrzystym
kolcem ogona. Przełknął ślinę i szturchnął w bok Kaleba, który zaległ
obok niego. Szlachcic przebudził się i po chwili dokonał tego samego
odkrycia, co Wrzosiec.
Magiczny krąg z ubiegłej
nocy był zwiniętym smokiem, w którego życzliwym uścisku przespali
kilka godzin. Smok musiał słyszeć każde ich słowo i zapewne nieźle
się bawił ich strachem oraz pokrętnymi planami. Z początku Kaleb
starał się zachować bezruch, ale szybko uświadomił sobie, że smok
przecież wie o ich istnieniu, wie o nim i świetnie się tym bawi.
A gdyby chciał ich pożreć, to dawno by to uczynił. Obudzili więc
Oczara i Kurkumę i w dwóch słowach zapoznali z sytuacją. Chłopak
zbladł jak płótno, zaś kapłan, widać obeznany z Serapem, zaczął
negocjacje. I tak pozostali uczestnicy niefortunnej wyprawy poznawali
wszelkie metody i sposoby pochlebstw, błagań, pokuszeń i ostrożnych
gróźb. I poznali, jak brzmi smoczy głos i jak wielka jest inteligencja
tych gadów. I kiedy zbliżał się wieczór, a ich gardła tylko dzięki
wilgoci moczarów nie wyschły na wióry, wtedy smok łaskawie zgodził
się na propozycje zdesperowanego Kurkumy, wymuszając łagodnie dalekosiężne
obietnice, od których zjeżą się zapewne ogolone głowy kapłanów z
Bogertii. Po czym gad, ubawiony chytrym planem niedoszłych smokobójców,
ruszył w stronę gór, by je przekroczyć i szerokim łukiem wrócić
na południe. A drużyna wypuściła z dawna wstrzymywane powietrze
i przypomniała sobie o głodzie, gdyż od skromnej wieczerzy poprzedniego
dnia nie mieli nic w ustach.
I tak zakończyła się
dziwnym sukcesem pierwsza w dziejach Międzygórza wyprawa na smoka.
Czterej mężczyźni wrócili zaś do Aspis. W drodze powrotnej rozchmurzył
się nawet zawiedziony Kaleb i obiecał uradowanemu Oczarowi, że umożliwi
mu spotkanie z własnym ojcem, który ceni sobie młodych i zdolnych
trubadurów. W mieście skończyły się właśnie kilkutygodniowe posty
i rozszalał się karnawał gorączkowy i intensywny, chcący za wszelką
cenę zdążyć przed pierwszymi przymrozkami. Umówili się, że następnego
ranka stawią się przed obliczem królewskim i przedstawią układaną
przez całą drogę relację. Zmierzchało już, kiedy przekroczyli bramę
Aspis. Na straganie wszyscy kupili skórzane maski za kilka szostaków,
naciągnęli je na twarze i wmieszali się w roztańczony i poprzebierany
tłum.
Kaleb zaś ruszył w
stronę królewskiego zamku. W bramie zerwał maskę, straże zasalutowały.
Z wyrazem gniewu przemierzał długie korytarze pałacu, nie odpowiadając
na uniżone pokłony. Wreszcie wszedł do jednej z komnat, stawiając
na baczność wszystkich tam zgromadzonych. Wydał szeptem kilka rozkazów,
słudzy, do których mówił, naciągnęli maski na twarze i owinięci
płaszczami ruszyli w miasto.
I potem dziesiątki
pieśni i sag śpiewało, że tylko królewskie pochodzenie może uratować
życie tym, na których smok przed śmiercią rzuci klątwę.
|