Opowiadanie


EWA BIAŁOŁĘCKA - urodziła się w 1967 roku. Debiutowała w Fenixie opowiadaniem "Wariatka", publikowała też opowiadania w fanzinie Gdańskiego Klubu Fantastyki - Czerwonym Karle (cykl Dragon story), Złotym Smoku i Nowej Fantastyce. Właśnie z "Tkacz Iluzji" z NF 8/94 Ewa dostała nagrodę im. Janusza Zajdla. A za "Okrąg Pożeraczy Drzew" (NF 1/95) nominację do tej nagrody.
Autorka na potrzeby swoich opowiadań stworzyła oryginalny świat - Lengorchię, a także osobliwe futrzaste smoki. Prezentowany tutaj "Królobójca" został napisany przed wielu laty, zanim jeszcze nie zaistniała Lengorchia.


Królobójca

ędrowaliśmy z Kasztanem bez określonego celu. Z lekkim sercem, ale z nieźle obciążoną sakiewką. Już samo to mogłoby uczynić człowieka szczęśliwym, a tu na dodatek była wiosna i cały świat dokoła bawił się w kwiecień. Puściłem wodze luźno i Kasztan sam wybierał drogę, a ja śpiewałem, co mi ślina na język przyniosła. Głównie słone piosneczki.
Wtem Kasztan zastrzygł uszami i parsknął. Daleko w przodzie ujrzałem na drodze grupę jezdnych. Popędziłem konia. Pomyślałem: zapytam, co na świecie słychać, no i może zagramy w kości na najbliższym postoju. Konnych było trzech. Przed nimi jechał zaprzężony w dwa muły wóz z płócienną budą, na którym siedział woźnica i pachołek. Obok szły objuczone tobołami dwa luzaki. Jeźdźcy, gdy tylko usłyszeli tętent, zawrócili konie i obniżyli włócznie.
- Niech będzie pochwalony - odezwałem się. Zawsze lepiej zaczynać od tego niż od zwyczajnego "witajcie".
- Na wieki - odpowiedział jeden z nich, po chwili namysłu, mierząc mnie wzrokiem. - Ktoś ty?
- Rycerz z czystą tarczą, jak widać. Najemny żołnierz. A wy?
Mój rozmówca zastanawiał się przez moment.
- My z jugu. Boroware od ela Ogoriata. Jedziem do kniazia.
Przyjrzałem się im z ciekawością. A więc to są ci osławieni boroware z południa. Żołnierze, niewolnicy swoich lordów, czyli elów, jak ich tam nazywają. Wszyscy mieli smagłe twa­rze obramowane krótkimi, czarnymi brodami, przyciętymi na kształt ostrza topora. Ich ubiór nieznacznie różnił się od mojego. Zamiast w zwykłe kolczugi obleczeni byli w brązowe karaceny. Buty ściśle przylegały im do nóg, owiązane taśmami. Godło ela nosili na rzemieniu u szyi, a nie na kamizelach, jak my. Mieli włócznie, krótkie łuki i wielkie topory.
Poprosiłem, by pozwolono mi się przyłączyć. Zgodzili się bez zachwytu, ale i bez niechęci. Próbowałem pociągnąć za język tego, który zdawał się być dowódcą. Odpowiadał krótko, kalecząc słowa, z okropnym akcentem. Bardzo byłem ciekaw, co też ta trójka chce od króla. Ogoriat i kilku pomniejszych lordów to wasale naszego Ferinsa. Czyżby szykowała się nowa wyprawa na któreś z niepokornych księstewek na Wschodzie? Można by się nieźle obłowić... albo stracić życie.
Koło południa stanęliśmy na popas. Zająłem się Kasztanem, kątem oka przyglądając się koniom boroware. Miały cienkie pęciny i wyglądały na bardzo szybkie.
Niespodziewanie przy wozie wybuchła awantura. Boroware wymachiwał pięścią przed nosem rozindyczonego woźnicy, wy­rzucając z siebie potok na wpół zrozumiałych słów.
- Lisza! Egeto mero!... Ty dawa jeście i woda ono! Hoba umre... Ja ciebie wzionść głowa!... Woźnica aż podskakiwał.
- Akurat! Sam mu dawaj żryć! Dla mnie może zdechnąć, zębaty skurwysyn! Mało mi łapy nie urwał do łokcia, żeby go zaraza!
Pachołek spokojnie poił muły. Pozostali boroware stali nieruchomo, z obojętnymi minami, jakby ta sprzeczka była czymś zwyczajnym. Podszedłem do woźnicy.
- Co się tak wściekasz?
Sapał z irytacji.
- Panie wielmożny, żeby tak z piekła nie wyjrzała ta czarna małpa. Wsadzili mi to cholerstwo na wóz i "do kniazia, do kniazia". A sami ani się tkną roboty! Pewnie robią w portki ze strachu. Chcesz, panie, zobaczyć? Ano, podejdź. Tylko, broń Boże, ręców do środka nie wkładaj!
Zawinął płótno do góry. Ujrzałem sporą klatkę z gęsto ustawionych prętów; była wyścielona brudną słomą. W kącie kulił się jakiś futrzasty kłąb. Z początku myślałem, że to wilk albo mały niedźwiadek. Stworzenie poruszyło się. Podniosło głowę na długiej szyi, a po obu jego stronach rozwinęły się jakieś płachty. Zaskoczony postąpiłem krok naprzód, żeby lepiej widzieć. W klatce zakotłowało się i ostre kły kłapnęły mi tuż przed nosem. Woźnica pociągnął mnie do tyłu.
- Hoba - usłyszałem głos boroware. Przez pręty patrzyły na mnie czerwone oczy niedużego smoka.
- Smok?... Skąd?... Jak to?... - wybełkotałem. Minę miałem chyba strasznie głupią. Bo też, zaraza, nie mieściło mi się w głowie, jak to można, ot tak, schwytać smoka żywcem. Co prawda, ten smok był bardzo mały...
- Hoba - tłumaczył boroware. - El Ogoriat dawa dar dla wasza kniazia. Hoba są mało. Duży dar dla wasza kniazia. On być szczenśliwy.
Nie żywiłem co do tego najmniejszych wątpliwości. Żaden król do tej pory nie miał smoka w zwierzyńcu.
- Nie boicie się, że ktoś zrabuje wam tak cenne zwierzę?
Boroware roześmiał się z pogardą.
- Katta! Przyjść dużo człowiek - my mieć to! - Klepnął topór tkwiący za pasem. - Przyjść jeden, to my nie karmić hoba, on sam jeść!
Później miałem okazję zobaczyć, jak karmią smoka. Przez klapę w drzwiczkach wrzucali kawałki suszonego mięsa i wlewali wodę do drewnianego korytka. Nie jestem żadnym błogosławionym mnichem, ani też żadnym błędnym rycerzem. (Dawno wymarli, jeśli w ogóle kiedykolwiek istnieli.) Niemniej widok tego smoka w klatce okropnie mnie drażnił. Chodzi o to, że nie uważałem smoków, tak jak inni, za tępe i okrutne potwory. Wprost przeciwnie, znalazłem nawet wśród nich przyjaciela. No... przyjaciółkę. Mieliśmy razem kilka przygód, parę razy uratowała mi życie. Była bardzo mądra i bardzo piękna... jak na smoka. Mały w klatce nie przerastał rozmiarami dużego psa. Oura (tak miała na imię) zajmowała więcej miejsca niż cały ten wóz z zaprzęgiem. Albo ten tutaj był innego gatunku, albo był po prostu... dzieckiem. Zamykanie dzieci w klatkach zawsze wydawało mi się piekielnie nie w porządku.
Ruszyliśmy dalej. Mały wyglądał na nieszczęśliwego. Szeleścił słomą, skomlał i warczał. Zapytałem woźnicy, co według niego zrobią ze smokiem na królewskim dworze. Splunął z wiatrem i popędził muły.
- Ano, panie, widzi mi się, co go na łańcuch wezmom i zdziurawio skrzydła, inaczy pofurgnie jako ten kobuz. Eee... moja rzecz dowieźć to bydle.
Przez chwilę miałem przed oczami Ourę, jak lśniąc w słońcu wzbija się w powietrze, jej skrzydła ogromne jak żagle - i za moment takie same skrzydła postrzępione i zwisające żałośnie. Jakby mnie kto warem oblał. W mojej głowie zaczął się lęgnąć zupełnie zwariowany plan. Gdyby się nie powiódł, straciłbym głowę szybciej, niż zdążyłbym zakasłać.
Następnego dnia zjechałem z traktu w las i udało mi się ustrzelić zająca. Dowódca boroware na wieść, że chcę własnoręcznie nakarmić smoka świeżym mięsem, otwarcie postukał się w czoło.
- Pan ma dużo palce dla zęby hoba. Pan iść. Ręcy nie moi.
Smok oczywiście skoczył ku mnie warcząc, ale gdy tylko ostrożnie wrzuciłem za pręty okrwawiony kawałek zająca, połknął go prawie bez zastanowienia i czekał na jeszcze. Pożarł wszystko, do ostatniego zrzyneczka. Widać nie lubił suszonego mięsa. Oblizał się, położył na środku klatki i patrzył na mnie spokojnie. Gapiliśmy się na siebie dłuższą chwilę, po czym poszedłem do dowódcy boroware i pokazałem mu obie dłonie.
- Hoba nie zjada rąk, woli zające.
Przez kolejne dwa dni napychałem małego wszystkim, co udawało mi się upolować. Doszło w końcu do tego, że zlizywał krew z rąk, które bez obawy wsuwałem do klatki. Woźnica i jego pomocnik patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem, a boroware spluwali ukradkiem przez ramię i żegnali się wspak, co podobno jest skuteczne przeciw urokom.
Wreszcie pożegnałem się z nimi na rozstajach. Nie na długo.

oc była szczęśliwie ciemna. Boroware rozłożyli się obozem niedaleko traktu. Małe ognisko oświetlało niewielką przestrzeń i wóz krył się w mroku. Wartownik siedział na pniu i usiłował nie zasnąć, stukając czołem w drzewce włóczni. Nie opodal drzemały spętane konie. Czołgałem się w trawie, z mieczem przymocowanym na plecach, robiąc nie więcej hałasu niż jaszczurka. Najpierw dobrnąłem do koni. Jeden i drugi parsknął, gdy przecinałem sznury. Strażnik uniósł głowę, ale że nic się nie działo, opuścił ją znowu. Powoli, macając przed sobą i usuwając z drogi suche gałązki, zbliżyłem się do wozu i wsunąłem rękę pod płachtę.
Ryzykowałem, że mały mnie nie pozna i odgryzie mi kilka palców, ale na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Pisnął tylko cicho. Dłoń owiał mi jego gorący oddech. Zamknięcie klatki było proste jak kij od miotły - skobel i przechodząca przez niego zasuwa. Wystarczy pociągnąć. Wtem rozległ się krzyk i czyjeś ręce zacisnęły się na mojej nodze. Pachołek od woźnicy! Dlaczego to ścierwo nie śpi ze wszystkimi przy ogniu?! Kopnąłem go w zęby, aż poturlał się z powrotem pod wóz. Szarpnąłem zasuwę. Czas był najwyższy, bo wartujący boroware biegł ku mnie z toporem w garści. Reszta za jego plecami zrywała się z legowisk. Ledwo zdążyłem dobyć miecza. Boroware ciął na wysokości pasa. Nieźle, tyle że mnie już tam nie było. Padłem na ziemię i sięgnąłem go sztychem w pachwinę. Smok wyskoczył z klatki, ale zamiast odlecieć, zaczął dreptać dookoła. Do diabła! Nie miałem czasu nim się zajmować! Rozdarłem się, jak mogłem najgłośniej:
- Kasztaaan!!

Dwóch boroware dopadło mnie prawie jednocześnie. Uchyliłem się przed włócznią. Jej grot na moment utkwił w burcie wozu. Ciąłem napastnika środkiem klingi pod ucho, zanim zdą­żył wyrwać broń. Drugi zamierzył się toporem. Mogłem przyjąć cios na zastawę, ale nie uśmiechało mi się złamanie miecza. Chciałem uskoczyć, lecz w tej chwili potknąłem się o trupa i przewróciłem. Czarna sylwetka boroware wznosiła się nade mną jak wieża. Myślałem, że to już koniec. Nagle rozległ się okropny wrzask. Boroware skręcił się w pół uderzenia. Ostrze zaryło w darń między moim bokiem a ramieniem. Wciąż krzycząc, żołnierz walił pięścią coś, co uczepiło się jego nogi pod kolanem. Mimo mroku natychmiast odgadłem, co to za pomocnik. Mały zacisnął zęby na łydce boroware niczym pies na niedźwiedzie. Sądząc z ryków gryzionego, wyrywał mu ścięgna. W tej chwili spomiędzy drzew wypadł Kasztan. Błyskawicznie go dosiadłem, pochyliłem się i złapałem małego za luźną skórę między skrzydłami. Skrzeknął i zaszamotał się, kiedy go dźwigałem na siodło. Coś mocno szarpnęło mnie za rękaw. Walnąłem Kasztana piętami i już w skoku obejrzałem się za siebie. W kręgu światła rzucanego przez ognisko mignęły mi zady koni znikających w krzakach po drugiej stronie i postać woźnicy, trzymającego niezdarnie łuk.
- Całuj psa w nos - mruknąłem.
Szarym świtem siedzieliśmy nad brzegiem niewielkiego jeziora w głębi lasu. Myślałem trochę o nocnej walce. Wbrew temu, co słyszałem o boroware, dawali się zabijać dziwnie ła­two. Smok pałętał się między drzewami, obwąchując wszystko dokoła. Zabawne stworzenie. Ciemnobrązowy z wierzchu, jaśniejszy pod spodem, na nosie biała plama, jakby przed chwilą umoczył go w śmietanie. Najbardziej był podobny do charta, któremu ktoś rozciągnął szyję i skrócił łapy, dodając jeszcze nietoperze skrzydła. No i ogon miał inny. Bardziej jak u jaszczurki niż u psa. Mały przydreptał do mnie. Ziewnął, pokazując imponujące zęby. Spiczaste, trójkątne, dwa kły po każdej stronie szczęki, na górze i na dole. Spojrzał na mnie czerwonym okiem.
- Skurwysyn - powiedział zupełnie wyraźnie. Zatkało mnie. Kto? Ja? Ładna wdzięczność!
- Bestia - dodał smok. - Zatłuc bydlaka... żryj...
Olśniło mnie. No jasne. Jest tak mały, że nawet nie umie mówić po ludzku; powtarza to, czego nauczył się od woźnicy, który - jak widać - nie przebierał w słowach. Stuknąłem się w pierś i powiedziałem wolno:
-Eril.
Przekręcił łeb, nie spuszczając ze mnie oka.
-Eril - powtórzyłem.
Otworzył pysk.
- Er-yyl... Erril...
- Dobrze - pochwaliłem go.
Tu mnie zaskoczył. Stanął słupka, poklepał się łapą po brzuchu i wydobył z siebie coś, co brzmiało jak: "whrrt". Aż zatoczyłem się ze śmiechu.
- Ależ masz imię! Lepiej będę cię wołał Wyr, bo na tamtym można język wypluć.
Chwilę trwało, zanim wytłumaczyłem mu, że Wyr to on. Potem łowiliśmy ryby. To znaczy ja zarzucałem strunkę, a Wyr patrzył mi na ręce. Był strasznie ciekawski. Kiedy rozpalałem ogień, próbował polizać płomień i złapałem go za ucho w ostatniej chwili. Wiedziałem, że wbrew pozorom ten gatunek smoków nie zieje ogniem i może się poparzyć, jak każde inne stworzenie.
Rozkulbaczony Kasztan pasł się spokojnie, a ja uczyłem Wyra mówić. Niesamowite, jak szybko wszystko zapamiętywał. W ciągu godziny przerobiliśmy słowa: "smok", "człowiek", "koń", "ogień", "biegać" i parę innych.
Nie przypuszczałem, by w najbliższym czasie groził nam pościg. Boroware z poszarpaną nogą długo nie wsiądzie na konia, jeżeli w ogóle odnajdzie go w lesie. Wiadomość o smoku nieprędko dotrze do stolicy. Być może nie dotrze wcale. Kto przy zdrowych zmysłach przyznałby się władcy, że stracił przeznaczony dla niego dar? Słowo woźnicy liczyło się tyle co nic. Nie umiałby nawet podać mojego nazwiska czy herbu.
Oczywiście nie mogliśmy się pokazać z Wyrem w żadnej wsi ani na drodze. Rycerz ze smokiem! To dotarłoby nawet do ślepych i głuchych. Postanowiłem, że będziemy podróżować w nocy, a w dzień zaszywać się w gąszczach i spać. W ten sposób przez dwa dni posuwaliśmy się w kierunku mojego domu.
Trzeciego dnia znalazłem dobre miejsce na odpoczynek. Była to maleńka polanka, niewiele większa od mojej komnatki w Jeleniej Górze. Z jednej strony broniona wysokimi chaszczami jeżyn i tarniny, a z drugiej zasłonięta gęstymi leszczynami. Napoiłem Kasztana i nakarmiłem Wyra. Sam jadłem mało. Nie byłem głodny, tylko nieludzko senny. Zdjąłem hełm i odpasałem miecz. Zawinąłem się w płaszcz i z głową na siodle zasnąłem kamieniem. Obudziłem się nagle, jak uderzony. Kasztan zarżał. W zgięciu kolan czułem ciepło zwiniętego w kłąb Wyra. Ostrożnie uchyliłem powieki. Przez rzęsy zobaczyłem człowieka z grubym kijem w ręku. Zbliżał się powoli, starając się nie szeleścić zeschłymi liśćmi. Błyskawicznie oceniłem swoje szanse: leżałem, skrępowany płaszczem jak powijakami, miecz był w zasięgu ręki, ale ukryty w pochwie. Zanim bym się zerwał i dobył broni, tamten rozwaliłby mi czaszkę swoją pałką. Na szczęście, zwiedziony moim bezruchem i spokojnym oddechem, skręcił w stronę Kasztana. Ostrożnie zacząłem wyplątywać się z płaszcza. Koń na razie stał grzecznie jak trusia. No cóż, znałem Kasztana jak zły szeląg i wiedziałem, co może się wydarzyć za chwilę. Tego konia nie mógł dosiadać nikt oprócz mnie, nawet gdyby był cesarzem. I rzeczywiście, kiedy tylko złodziej sięgnął po wodze Kasztan z kwikiem stanął dęba i zamachał przednimi kopytami. Obwieś był szybki, ale koń jeszcze szybszy. Trafił go w udo. Przysiągłbym, że usłyszałem trzask łamanej kości. Złodziej z krzykiem zwalił się w trawę, a Kasztan już, już miał po nim przetańczyć, kiedy zawołałem:
- Kasztan, stój!
Posłuchał od razu. Właściwie nie wiem, dlaczego go powstrzymałem. Może dlatego, że nie chciałem mu potem zdejmować flaków z pęcin. Złodziej leżał zwinięty, obiema rękami trzymając złamaną nogę. Jęczał głośno i przeklinał na czym świat stoi. Cudaczna figura: twarz smagła z natury, przedzielona dużym, spiczastym nosem - istny dziób gawroni, płowe włosy związane dla wygody w kity przy uszach. Gdy otwierał usta, można było dostrzec, że brak mu zębów na górze i zastąpiono je zręcznie wyrzezaną kościaną płytką.
- Zamknij się! - zażądałem i klepnąłem go w ramię płazem. Zamilkł i patrzał niepewnie małymi, okrągłymi oczami.
- Koniokrad - powiedziałem. - Tak sobie myślę, czy cię wlec do jakiegoś grodu i tam powiesić, czy może posiekać na miejscu? Nie należy kraść bojowych rumaków, gołąbku szubieniczny, bo można stracić ręce... albo głowę - ostrze kierowałem zgodnie ze słowami.
- Ni... panie wielmożny... Każden kce żyć. Ja przecie was tyż ni...
Ręce mi opadły. Nie nadaję się na kata. Takie bezradne, smut­ne oczy mają stare konie prowadzone na rzeź. Zmiękłem. On mnie "przecie tyż ni".
- Jak cię zwą?
- Mikael - odpowiedział skwapliwie. - A na przezwisko Cortum.
Spróbował ułożyć się wygodniej i skrzywił się. W tej chwili Wyr zdecydował się obejrzeć przybysza z bliska.
- Pies, a późni się budzi niźli pon! - zgorszył się Cortum. Wyr rozłożył skrzydła. Mikael wybałuszył oczy tak, że omal mu nie wypadły z głowy, a potem rozpłaszczył się na ziemi i udawał trupa.
- Daj spokój. On cię nie zeżre, za bardzo śmierdzisz.
Cortum posłusznie otworzył oczy. Zastanawiałem się, co z niego za ptaszek. Nie mogłem rozpoznać, skąd pochodzi. Mó­wił okropną mieszaniną northlandzkiego, dromarskiego, gwary podgórskiej i słów używanych tylko w okolicach Baltu. Ubranie też miał dziwaczne - skórzaną kurtkę, tak przepoconą i połataną, że sztywna była niczym pancerz, brązową koszulę wiązaną na tasiemki z chwastami i najdziwniejsze w świecie portki: od pasa do kolan szerokie jak babska kiecka, a dalej wąskie, schowane w buty z wywijaną cholewką. Zwyczajni northlandczycy tak się nie noszą. Usiadłem na trawie, Wyr wcisnął mi się pod pachę. Cortum patrzył na to z wielkim szacunkiem.
- Pierona... smok... - westchnął.
- Od dawna kradniesz? - spytałem. Odrzekł z pewną dumą:
- Cały żywot. Praociec, ociec zbójował i jo tyż.
- Z ciebie taki zbój jak z koziej dupy trąba.
- No i tyż ja Cortum, a nie Wilk, Jucha albo Rzezacz -westchnął ciężko. - Darmo się nie ji, patrzę co po dorogach, po wsiach.
Nieźle, zbójecki szperacz. Biedak, pewnie do niczego innego się nie nadawał.
- A co się dzieje po tych drogach i wsiach? Jest co rabować?
- Ni, bida. Ino popatrzyć je na co. Latajo jak z oparzonym zadkiem. Orendzie wieszajom. Pono ode króla.
Coś mnie tknęło.
- Królewskie orędzie?
Cortum wyciągnął zza pazuchy kawałek wystrzępionego pergaminu.
- Ja nie uczony na ichnich wywijasach. Wy, slachta, co inkszego.
Na pergaminie stało jak byk, że wyznaczono nagrodę za dostarczenie, żywego lub umarłego, młodego rycerza o popielatych włosach, noszącego na hełmie wizerunek jelenich rogów. Wyżej opisanemu zarzucano przywłaszczenie sobie królewskiego mienia, zdradę i jeszcze kilka rzeczy, które zwykle wylicza się w takich wypadkach. Był też opis Wyra, niezbyt dokładny, według mnie. Belial i Baal-Zebub! Jakim cudem uwinęli się tak szybko?
- Coście się ta na gembie przemnienili, wielmożny panie? - zapytał Cortum.
- Nie twoja rzecz! - burknąłem.
- Moży ja nie uczony, ali nie głupi - odparł. - Po lasach się kryjeta, miast w gospodzie głowę złożyć. A i lica jaśnie pana jako woda we stawie - całe dno widne. O was pisajom?
- Trzymaj ozór za zębami, bo ci go obetnę!! - wrzasnąłem. Zaniknął się na chwilę, a potem znów zaczął gadać.
- Powiadajom, co król na łowach się tutej zabawia. Wsio ma ze sobom - drużynniki, kunie, psy polowacze...
Byliśmy za blisko, o wiele za blisko. Dałbym sobie rękę uciąć, że puszczę przeczesywała już królewska gwardia i roz­maite opryszki skuszone wizją pękatej sakiewki.
Zacząłem siodłać Kasztana. Cortum próbował podnieść się o kiju, ale zzieleniał i opadł z powrotem. Oparty o pień, głowę odrzucił do tyłu i wyglądał jak świeży trup. Wyr obwąchał go popiskując. Diabli nadali tego pechowego zbója. Zostawić go tu? Zdechnie z głodu albo, co pewniejsze, zeżrą go wilki. Przywołałem Wyra i stanąłem przed Cortumem.
- Nie po drodze mi odstawić cię do traktu - powiedziałem. Spojrzał mi w oczy i rzekł:
- Chałupa smolarzy.
- Gdzie?
- Niepodaleko - wskazał kierunek brodą. Zrozumieliśmy się.
Prowadziłem Kasztana, na którym - z nogą w korowych łubkach - kiwał się z męczeńską miną Cortum. Wyr truchtał tuż obok mnie, chwilami wplątując skrzydła w krzaki. Raptem do naszych uszu doszło dalekie ujadanie.
- Przydałby się jakiś strumyk. - Rozejrzałem się, ale jak na złość nie było w pobliżu żadnej wody, w której moglibyśmy utopić ślady.
- Moży to nie na nas - powiedział Cortum niepewnie.
- Dobrze mieć nadzieję - mruknąłem i przyspieszyłem kroku. Las rzednął, jeszcze chwila i mieliśmy się znaleźć na polanie.
- Z drugiej strony je rozlew - wyjęczał Cortum, torturowany konną jazdą. -A po tym ju smolarze.
Polana to właściwie był wyrąb. Tu i ówdzie walały się nie uprzątnięte gałęzie. Byliśmy prawie pośrodku, gdy dopadły nas psy. Nienawidziłem ich w tej chwili z całej duszy. Wstrętne, rozżarte, obślinione potwory! Jednemu odrąbałem łeb, drugiego rozszczepiłem od barków do ogona. Padł, rozwlekając trzewia po trawie. Szczęściem psów nie było dużo, około dziesięciu, inaczej po prostu by nas rozniosły. Dwa naraz uczepiły się Wyra. Z przerażeniem pomyślałem, że go rozszarpią, ale mały radził sobie zadziwiająco dobrze. Zobaczyłem, jak jednym chapnięciem zgruchotał pysk bezczelniejszemu z ogarów, wysunął pazury i rozdarł mu brzuch. Drugi od razu nabrał szacunku dla małego smoka. Kasztan zmiażdżył kopytami łby i grzbiety trzech łaciatych ciemięg, które były za powolne. Bezlitośnie potrząsany Cortum wył i przeklinał. Mignęło mi w myśli, że jeśli Kasztan jeszcze trochę poprzesuwa mu strzaskane kości, to biedny złodziejaszek nie będzie się nadawał nawet do szpiegowania na drogach. Wreszcie Cortum zleciał z siodła, wpadł z trzaskiem w stos suchych gałęzi i znieruchomiał. Obolawszy ucho kolejnemu psu, podskoczyłem do opryszka i trzepnąłem go w twarz.
- Do diabła! Potem będziesz mdlał!
Ocknął się i potoczył dokoła mętnym wzrokiem. Wyrwałem kuszę z pętli przy siodle i rzuciłem mu.
- Bierz! Masz dwadzieścia bełtów, strzelaj w każdego, który podejdzie bliżej. Ktoś specjalnie puścił je naszym tropem!
Kiwnął głową, że zrozumiał.
- Ali czemu?!
- To przez smoka! Ukradłem go królowi!
Psy otaczały nas teraz kręgiem. Nie rzucały się, ale pilnowały, ujadając. Przez psi jazgot usłyszałem głoś Cortuma:
- To wyście są ale wielki złodziej! Winkszy niźli mój ociec, no!
Piękne dzięki za takie pochwały.
Wtem spomiędzy drzew wysypali się jeźdźcy. Dzierżyli oszczepy i łuki. U niektórych zauważyłem nowomodne zabawki rodem ze wschodu, zwane bola. Przybyszów było ośmiu. Jeden z nich wyróżniał się bogactwem stroju: miał wyszywany złotą nicią kubrak, rękawice kłuły oczy bielą, płaszcz wyglądał, jakby far­bowano go w świeżej krwi. Twarz jeźdźca otaczały czarne loki.
Może byłoby to miłe i przystojne oblicze, gdyby nie głęboka kresa między brwiami i dolna warga wydęta w grymasie władczej pogardy. Nawet się nie zdziwiłem, gdy opuściwszy wzrok, ujrzałem godło na jego piersiach: czteroskrzydłego smoka. Oto miałem przed sobą Ferinsa Szóstego, króla Northlandu, władcę Wysp Piorunowych, dzierżcę Południowych Prowincji i tak dalej. Mój ojciec nie mówił o nim dobrze.
Szczwacze odwołali psy. Król obejrzał nas i roześmiał się na całe gardło.
- Więc to jest nasza zwierzyna! To jest ten władca smoków! Pogromca boroware! Cha, cha, cha...! Nie... To paradne!
Pozostali również wybuchnęli szyderczym śmiechem. Czułem, jak krew pali mi twarz. To prawda, nie jestem wysoki ani potężnie zbudowany. Brody też sobie nie wyhodowałem, choć dodałaby mi powagi. Ale, na wszystkie kręgi piekieł, niech który podejdzie bliżej, a odechce mu się śmiać!
Ferins skinął na dworzan.
- Pojedynczo, panowie. Będzie dłuższa zabawa. A jak coś z niego zostanie, to obedrzemy te resztki ze skóry i powiesimy na sośnie.
Miła zapowiedź.
Mój pierwszy przeciwnik nie zadał sobie nawet trudu, by przyjąć odpowiednią postawę. Potraktował mnie, jakbym był kukłą do ćwiczeń. Machnął od niechcenia mieczem, mierząc w szyję. Ugiąłem kolana... Po chwili kompani odnieśli go na bok, z nogą dyndającą na jednym ścięgnie. Następny miał w herbie dwie niedźwiedzie łapy i sam też wyglądał jak niedźwiedź. Tańcząc wokół niego błogosławiłem swoją zwinność i niewielki wzrost. Wycofał się, gdy odrąbałem mu palce. Król wyzywał swych dworzan od tchórzy, zniewieścialców i starych bab. Jeden z wielmożów chciał się najwyraźniej popi­sać i ruszył z zamiarem złapania Wyra.
Już w chwilę potem uciekał, zostawiając za sobą czerwoną smugę na murawie. Po raz pierwszy zobaczyłem, jak Wyr lata. Wzniósł się bardzo niezdarnie i chybocząc się w powietrzu, podfrunął na najbliższe drzewo. Uczepił się wierzchołka jak przestraszony kot. Dworzanie ruszyli kupą. Udało mi się dopaść Kasztana. Cortum wycelował z kuszy i bełt ze świstem pomknął w nieskładną gromadę. Jeden z koni runął na ziemię. Ktoś rzucił w kusznika oszczepem (nie trafił zresztą), czyjaś strzała gwizdnęła mi koło ucha. Przyjąłem na zastawę cios jakiegoś chudzielca. W tym momencie ktoś ryknął jak ranny buhaj:
-Król!!! Król!!!
Obejrzeliśmy się wszyscy i zamarliśmy. Ferins uniósł ręce do gardła. Na twarzy zastygł mu wyraz ogromnego zdumienia. Przechylał się coraz bardziej do tyłu, jakby chciał spojrzeć w nie­bo. U nasady szyi sterczała mu ciemna brzechwa bełtu. Spadł z kulbaki głową w dół, przetoczył się bezwładnie i legł twarzą do ziemi. Z karku wystawał mu grot.
Nie traciłem czasu na przyglądanie się nieboszczykowi. Parę kroków dalej poszarzały Cortum kurczowo ściskał kuszę i poruszał bezgłośnie wargami, jakby się modlił. Ja też wiedziałem, co mu groziło. Królobójcy umierali powoli. Mogłem zrobić tylko jedno. Korzystając z osłupienia dworzan, podjechałem do Cortuma i z całej siły ciąłem go w kark. Zginął natychmiast i - miałem taką nadzieję - bez bólu.
Oczywiście nie czekając już na nic, puściłem, się w cwał. Nagle Kasztan zwinął się pode mną, jęcząc zupełnie nie końskim głosem i poczułem, że padamy. Zdążyłem tylko wyszarpnąć nogę ze strzemienia. Zwaliliśmy się na ziemię, aż zadudniło. Kasztan zdychał. Chrapał skrzypliwie, nogi drgały mu w konwulsjach, ślepia zachodziły mgłą. Jedna strzała trafiła go w bok, druga w szyję. W gardle utkwiła mi ogromna kula. Nie mogłem jej przełknąć, nie mogłem oddychać. Dopiero co byłem świadkiem królobójstwa, ale Ferins obchodził mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Takich Ferinsów siadało na różnych tronach tylu, ile pcheł na jeżu. Ale Kasztan... Kasztan był jeden jedyny na świecie. Nigdy nie było i nie będzie drugiego takiego konia. Ktoś powiedział:
- Brać żywcem!
W tej chwili zrozumiałem, co znaczy "wyjść z siebie". Zdaje się, że to, co wydarło się z mego gardła, nie miało wiele wspólnego z ludzkim głosem. Czułem się jak we śnie, w którym wszystko dookoła jest rozpaczliwie powolne. Moje ciało samo wiedziało, co ma robić i poruszało się z błyskawiczną prędkością. Powtarzałem tylko w myślach: sztych, zastawa, cięcie, góra, młynek, sztych, dół, zastawa... W końcu jednak otrząsnąłem się z tego dziwnego stanu, oplatany siecią na grubego zwierza. Piekła mnie broda, skaleczona samym końcem klingi, bolał bark i całe prawe ramię. Miejsce na lewej nodze tuż nad kolanem było podejrzanie odrętwiałe. Stało ich nade mną trzech. Jeden przyciskał kawał płótna do głowy, rozglądał się i jęczał bez przerwy:
- Jeden człowiek... jeden człowiek...
- Ano, jeden - powiedział spokojnie potężny grubas. Pochylił się i bezceremonialnie rozpiął mi rzemień od hełmu. Powstrzy­małem się od ugryzienia go w rękę. Jeden ze szczwaczy próbował zestrzelić Wyra.
- Wyr! - wrzasnąłem. - Biegnij!! Biegnij!!
Usłyszał i zrozumiał, bo po chwili zobaczyłem, jak przefruwa na inne drzewo i znowu na następne, aż straciłem go z oczu. Dostali Kasztana, Cortuma, mnie, ale tego, o którego była cała awantura, nie dostali. Grubas oglądał jelenie rogi na moim hełmie, dumając nad czymś głęboko. Dwaj pozostali deliberowali, czy mnie powiesić, ściąć czy może poćwiartować. Gruby upuścił hełm i powiedział:
- O nim powinien zadecydować król.
- Ależ król... - zaczął dworzanin i zamilkł.
- Myślę o najjaśniejszym Alandzie.
- Ten uzurp... - wyrwało się drugiemu. Nie dokończył, bo gruby z zadziwiającą przy jego tuszy szybkością walnął go pro­sto w zęby. Wielmoża rozkrzyżował ramiona i padł jak rażony gromem.
- To by było na tyle - rzekł gruby. - Może ktoś opatrzyłby tego chłopaka, zanim się wykrwawi?
"Ten chłopak" to byłem ja. Wyplątali mnie z sieci, rozbroili i owiązali solidnie nogę. Rana nie była groźna. Trochę trwało, zanim sprowadzili wozy, by zabrać zabitych i rannych. Uparli się też, by zabrać ciało Mikaela. Miałem czas, żeby pomyśleć.
Król Aland... Wszyscy wiedzieli, że Ferins nie kochał młodszego brata. Z wzajemnością zresztą. Mógł o tym opowiedzieć choćby mój ojciec, swego czasu wplątany w rozgrywki między Ferinsem i Alandem o tron. Ale czy nowy władca każe ściąć mnie z miłości do brata, czy też dlatego, że inni się tego po nim spodziewają, nie robiło mi żadnej różnicy.

lekliśmy się taborem do stołecznego grodu przez cały ty­dzień. Jakiś złośliwy gwardzista, chyba bliski krewny kata, często jechał obok wozu, do którego byłem przywiązany, i rozsmakowywał się w opisywaniu rozmaitych wymyślnych tortur. Nie mogłem uciec. Pilnowali, jakbym był workiem pereł. Jak to mówią, "zapadłem się w sobie". Milczałem, gdy ktoś mnie zaczepiał i tylko gwizdałem melodię, która bez przerwy chodzi­ła mi po głowie. "Kto z przytomnych odgadnie, co mu jutro przypadnie?..." Dalej nie pamiętałem i to mnie męczyło. Męczyło zresztą i moich strażników. Spróbujcie przez cały dzień słuchać w kółko tego samego. Taka mała zemsta.
O dziwo, nikt mnie nie zapytał o nazwisko. Chyba uważali, że już jestem trupem - a czy trup ma imię?
Wreszcie dojechaliśmy. Miasto pogrążone było w żałobie i przygotowaniach do pogrzebu. Wieść o śmierci króla wyprzedziła nas grubo. Nikt nie miał czasu zajmować się moją mizerną osobą. W kajdanach wrzucono mnie do lochu. Zleciałem z Bóg wie ilu schodków i zaryłem twarzą w przegniłą słomę. Pomieszczenie było obrzydliwe. Wilgotne, zatęchłe i prawie zupełnie ciemne. Oswoiłem oczy z mrokiem i dostrzegłem w kącie jakiegoś człowieka. Ucieszyłem się, że będę miał do kogo usta otworzyć. Niechby to był nawet najgorszy złoczyńca w Northlandzie. Podszedłem i... słowa powitania zamarły mi na ustach. Zamiast oczu patrzyły na mnie ciemne zagłębienia, nos był sterczącą chrząstką, poszarpane wargi odsłaniały resztki zębów. Łachmany na piersiach trupa poruszyły się i spod żeber wyjrzał ostry pysk szczura. Żołądek dał o sobie znać momentalnie. Jeszcze trochę, a by mnie zupełnie przenicowało. Różne już widziałem w życiu obrzydlistwa, ale to będzie mi się śnić po nocach. Z obiema rękami przyciśniętymi do brzucha wlazłem na najwyższy stopień i usiadłem tuż pod drzwiami. Byle dalej od upiornego sąsiada. Czy właśnie to mnie czekało? Śmierć głodowa? Pożarcie żywcem przez szczury? Oparłem się o zimną ścianę, zmęczony i otępiały. Wokół panowała ciemność, a ciszę mąciły jedynie szelesty i piski ogoniastych parszywców na dole. Raz przerwał ją potworny krzyk torturowanego człowieka i choć ucichł po kilku chwilach, wciąż go słyszałem. Serce łomotało mi, jakby chciało się wyrwać z piersi. Bałem się. Każdy by się bał. Zginąć gdzieś w polu, z mieczem w garści, to zwykła rzecz, ale tortury?...
Usłyszałem kroki i niewyraźne odgłosy rozmowy. Zgrzytnęła zasuwa i drzwi uderzyły mnie w plecy. Wstałem, czując niemiły ucisk w żołądku. A jednak katownia... Blask pochodni raził mnie w oczy nawykłe do mroku, więc zakryłem je ramieniem.
- Odsłoń twarz, chcę ci się przyjrzeć - usłyszałem głos sta­nowczy, ale pozbawiony tej nienawiści, z jaką zwracano się do mnie ostatnio.
Opuściłem rękę, dzwoniąc łańcuchem jak potępieniec, ale wciąż zaciskałem powieki.
- Więc to jest ten człowiek?
- Tak... wielmożny panie.
Otworzyłem ostrożnie oczy. Przede mną stał wysoki, czarnowłosy mężczyzna w długim, ciemnym płaszczu. Pochodnię osadził w uchwycie na ścianie i przyglądał mi się uważnie. Za nim stał strażnik z krótką halabardą.
- Ile masz lat?
- Dwadzieścia - odpowiedziałem. Czego on chciał?
Pokiwał głową.
- Jesteś jeszcze bardzo młody. Młody, a już grabieżca i... królóbójca.
- Przecież nie zabiłem króla! - zaprzeczyłem gwałtownie.
Spojrzał na płomień pochodni. Zauważyłem, że twarz ma szczupłą i zgorzkniały wyraz ust. Na skroni, wśród kruczej czerni, srebrzyło się kilka siwych nitek.
- Kusza i bełt były twoje. Wiemy, że zabójcą był tamten, którego zgładziłeś. Jak widzisz, litość nie popłaca. Zresztą, kim był twój towarzysz? Sądząc z ubioru - włóczęgą, nikim. To nie wypada, by król poległ z ręki "nikogo". Ty lepiej nadajesz się do tej roli.
Przed moimi oczami pojawił się obraz katowskiej ławy i przeróżnych narzędzi wiadomego przeznaczenia.
- To niesprawiedliwe! - wybuchnąłem. - Jak można mnie karać za coś, czego nie zrobiłem?!
Ostrze halabardy pochyliło się do przodu.
- A kto powiedział, że wszystko na tym świecie musi być sprawiedliwe? - spytał cicho wielmoża.
Nie wiedziałem, co na to odrzec. Czułem się zupełnie bez­radny.
- Jak się nazywasz?
Milczałem, wbiwszy wzrok w hełm strażnika. Królobójca, człowiek przeklęty przez Boga i ludzi. Nie mogłem przecież tak zhańbić rodowego nazwiska.
- Stabort?
Wiedział! Skąd?!
- A więc?
- Tak, Stabort - potwierdziłem zrezygnowany.
- Jesteś synem starego barona?
- Siódmym.
Milczał przez chwilę.
- Stabortowie popierali księcia Alanda dziesięć lat temu, podczas próby przewrotu pałacowego.
- Był najmniej ważnym poplecznikiem, więc ocalił głowę - powiedziałem - Ale nie ocalił ziemi, więc cała Jelenia Góra to tylko zamek i nic więcej.
- A teraz Aland jest królem i mógłby darować ci życie ze względu na zasługi ojca.
Zamyślił się, a we mnie wstąpiła nadzieja.
- Lud potrzebuje widowiska. Ktoś musi być winny - powiedział wreszcie.
Odwróciłem się tyłem i usiadłem z powrotem na schodach. Niech odejdzie i zostawi mnie w spokoju. Niespodziewanie coś spadło mi na głowę i ramiona. Miękka materia. Płaszcz. Drzwi się zatrzasnęły. Byłem zaskoczony. Dlaczego mi to dał? Litościwy gest wobec skazańca? Uspokojenie własnego sumienia? Owinąłem się suknem, które zachowało jeszcze ciepło ciała ofiarodawcy.
Nie minęło wiele czasu i znów szczęknęła zasuwa. Mrówki przebiegły mi po grzbiecie. To już?
W progu stanął znajomy grubas. Kazał mi włożyć kaptur i iść za sobą. Brzeg kaptura opadał mi głęboko na oczy i widziałem tylko słupowate nogi przewodnika oraz kamienne płyty podłogi.
- Szybciej! - Ręka strażnika pchnęła mnie między łopatki. Czy on sobie wyobraża, że człowiekowi w moim położeniu będzie się spieszyło?
Zorientowałem się, że jak na odległość do katowni, idziemy dziwnie długo. Niespodziewanie przekroczyliśmy próg jakiegoś jasno oświetlonego pomieszczenia. Drzwi natychmiast się zamknęły za moimi plecami. Strażnik został na zewnątrz! Prędko, zanim gruby się odwróci! Zamachnąłem się, chcąc go zdzielić kajdanami w kark i... gruchnąłem na posadzkę, aż mi gwiazdy w oczach stanęły. Nie doceniłem przeciwnika. Mimo postury dobrze utuczonego wołu był szybki, a poza tym bardzo silny.
-Pięknie, się odwdzięczasz, chłopcze, komuś, kto wyciągnął cię z tarapatów. - Na twarzy grubego malowało się rozbawienie.
- Naprawdę? - burknąłem, zbierając się z podłogi.
-Szepnąłem słówko Jego Wysokości. Jak kto nosi jelenie rogi nad czołem, to się pieczętuje jeleniem, jak ma w herbie jelenia, to jest Stabort, a jak jest Stabort, to resztę sobie dośpiewaj, szczęściarzu.
Zdjął mi łańcuchy i kazał się rozebrać. Obruszyłem się.
- Po co?!
- Zanadtoś ciekawy. Chcesz wrócić do wieży?
Nie chciałem. Gruby dal mi zresztą nowe ubranie. Zgarnął moje rzeczy i wyszedł pospiesznie, zostawiając mnie w stanie lekkiego osłupienia.

rzesiedziałem w tej komnacie cały dzień i noc. Nie powiem, nakarmili mnie i mogłem się umyć, ale cały czas gubiłem się w domysłach, co zamierzają ze mną zrobić.
Wyjeżdżałem z zamku szarym świtem, na klaczy imieniem Solanka. Gruby dał mi na pożegnanie sakwę z żywnością, pieniądze i dobrą radę, bym wrócił do domu, siadł na tyłku i czekał, aż cała sprawa ucichnie.
- Kim właściwie jesteś, panie? - zapytałem.
- Człowiekiem króla -odparł.
- A ten wysoki człowiek, z którym rozmawiałem w lochach, to twój podkomendny?
Gruby parsknął śmiechem, aż się rozkaszlał.
- Obejrzyj dokładnie zapinkę od płaszcza - powiedział. Przekręciłem głowę i zbliżyłem zapinkę do oczu. Na srebr­nym owalu płytko wyryto znajomy kształt zwierza z czterema
skrzydłami.
- Nie...? -jęknąłem.
- Tak, tak. Czy nie mówiłem, że jesteś szczęściarzem? - śmiał się gruby.
Kiedy przejeżdżałem przez główny plac, u słupa na miejscu kaźni zobaczyłem jakąś postać. Któż to zdążył narazić się nowemu władcy? Podjechałem bliżej i wstrząsnął mną dreszcz. Zrozumiałem. Martwy mężczyzna przywiązany do słupa był drobny i jasnowłosy. Miał na sobie moje stare ubranie. Zadbano nawet, by przez rozciętą nogawkę wyglądał opatrunek. Twarz nieboszczyka była straszliwie zmasakrowana. Zgarotowano go, wyrwawszy przedtem język. Otwarte w męce usta były pustą jamą.
Przy murach miejskich usłyszałem głośne krakanie. Wysoko, przy blankach, wisiało ciało w znajomych, szerokich portkach. Na jego ramieniu przysiadł kruk.
- Och, Cortum - wyszeptałem. - Całe twoje życie było wielką nędzą. Wszyscy mieli cię za nic, a gdy wreszcie zrobiłeś coś, co umieszczą w księgach, całą zasługę przypisano komu innemu.
Wracałem do Jeleniej Góry z ciężkim sercem. Nic nie było takie, jak być powinno. Dlaczego prawowity następca tronu był pyszałkowatym brutalem, a buntownik i niegdysiejszy spiskowiec litościwym człowiekiem? Dlaczego miałem cierpieć za coś, czego nie uczyniłem? Dlaczego ze smokami łatwiej się dogadać niż z ludźmi? Czemu los obszedł się tak okrutnie z Mikaelem Cortumem, a obsypywał łaskami grubego, któremu najwyraźniej było wszystko jedno, komu służył? Straciłem ostatnio lwią część młodzieńczej naiwności.
Wbiwszy wzrok w grzywę Solanki, garbiłem się pod cięża­rem tego wszystkiego. Gwizdałem starą melodię, a w głowie brzmiały mi słowa piosenki:

Kto z przytomnych odgadnie,
co mu jutro przypadnie?
Nie znasz kary ani winy.
Ni nagrody, ni przyczyny.
Kto odgadnie, w która stronę
padną kości w mrok rzucone?

Wtem Solanka stanęła dęba z rżeniem. Zaraza! Zaskoczony omal nie spadłem z siodła. Uspokoiłem klacz.
-Eril! Eril!
Rozejrzałem się - nikogo.
-Eril!
Spomiędzy wybujałych traw na skraju drogi wynurzył się łeb z zabawną białą plamą na nosie.
-Eril! Koń! Ogień! Biegnij!
Śmiałem się tak, że łzy leciały mi po policzkach.
- Smok! Nie zapomnij powiedzieć "smok"! Ty mały diable! - wykrztusiłem.
- Smok! - wrzasnął Wyr i wywiesił język.

Ewa Białołęcka